czwartek, 10 marca 2011

Byłem "zastępczą" matką Alfreda

Alfreda poznałem po raz pierwszy na podwórku obok domu doktora Krasińskiego. Przez pierwsze kilka dni miałem przyzwyczaić do siebie Alfreda. A potem zostać jego "zastępczą matką", o ile to w ogóle możliwe.

O Alfredzie wiedziałem tylko tyle, że pochodził z Biebrzańskiego Parku Narodowego i został osierocony. Człowiek był kojarzony przez Alfreda wyłącznie z ogromną butlą mleka. Butelka była po spirytusie, a w środku rozrobione mleko w proszku.

Alfred był łoszakiem, małym łosiem, który trafił do Białowieskiego Parku Narodowego z przeznaczeniem do Rezerwatu Pokazowego. Wcześniej w rezerwacie były łosie Pepsi i Cola, ale te, jak opowiadał Mirek już nie żyły. Słyszałem opowieść o tym, jak jeden z łosi w czasie bukowiska pokonał ogrodzenie swojego wybiegu, i zagarniał porożem wszystko co znalazł po drodze. Podobno zwiedzający pokazówkę na widok biegnącego łosia pytali, co robić, a obsługa odpowiadała uciekać.

Kiedy po kilku dniach przewieziono Alfreda do Pokazowego, była w nim już wyrośnięta klempa o imieniu Adela. Zajmowała wybieg obok Alfredowego. I tak zaczął się mój właściwy czas pracy przy obsłudze zwierząt. Codziennie butelka, rozrabiane mleko, wyprawy po gałęzie malin z liśćmi, które Alfred lubił. Nie był to mój jedyny podopieczny. Po drodze były jelenie, i żubronie. Te ostatnie, to wynik ludzkiego eksperymentu na przyrodzie, połączenie krowy z żubrem. Z powodu lokalizacji małej, wtedy opuszczonej, stróżówki przy tylnej bramie, gdzie zamieszkałem, jej ściana graniczyła z wybiegiem żubroni. Jeden z nich, Mazur, wiedział, gdzie sypiam i w nocy przychodził pod stróżówkę, uderzając w jej ścianę i domagając się większej uwagi.

Alfred, widząc mnie, zaczął z czasem reagować jęczeniem łosia-małolata. Kojarzyłem się mu z posiłkiem. W przeciwieństwie do Adeli wędrował po wybiegu, również w jego drugiej, rozległej części, którą na ogół otwierano tylko poza godzinami zwiedzania pokazówki. Alfred był traktowany wyjątkowo, i miał swobodę wyboru miejsca, również w ciągu dnia. Trudność sprawiało odnalezienie w bujnym poszycie pokrzyw i wysokich traw.

Alfred miał same zalety. Sama słodycz, miękki łosiowy pysk, który zmieniał swój wygląd z wiekiem. Co jakiś czas iskałem go z kleszczy, które obficie obsiadały Alfreda. 

Dorastanie Alfreda przebiegało błyskawicznie. Z czasem zaczął okazywać również niezadowolenie. Potrafił strzelić kopytami. Dorastał i znalazł się w trudnej sytuacji. Z jednej strony natura dawała znać o sobie. Z drugiej przyzwyczaił się żyć w warunkach stworzonych przez człowieka.

Pracownicy pokazówki dziwili się, dlaczego młodziak przyjechał do nich, i pracował za darmo. Podobno myśleli, że zabiorę im pracę. Wtedy wolontariat nie był w żaden sposób zorganizowany. Czasami postrzegali mnie, jak wariata. Czasami, jako potencjalną konkurencję. Taki lokalny koloryt. A ja regularnie, o poranku wykonywałem podobne zadania, myłem się przy czymś na kształt hydrantu i wędrowałem w wolnych chwilach po puszczy. Był to niezwykle przyjemny czas. Jeden z najlepszych fragmentów życiorysu.

Jesienią opuściłem pokazówkę. Alfreda widziałem jeszcze kilka razy. Miłe uczucie "matkować" łosiowi. I to pewnie dlatego tak wielkim uczuciem darzę łosie.

Pragnę tym wpisem podziękować ówczesnemu dyrektorowi BPN, Czesławowi Okołowowi, który jako jedyny dyrektor parku narodowego odpowiedział pozytywnie na moje zgłoszenie do pracy jako wolontariusz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz