piątek, 27 maja 2011

Przez łupek do atomu

Strategia jest prosta. Wrogiem budowy elektrowni atomowej są ekolodzy. Co w takiej sytuacji zrobić? Zrobić wszystko, aby ekologów zapluć, ośmieszyć i pokazać w jak najgorszym świetle. A że Polska nagle zaczęła marzyć o hegemonii podszytej łupkiem, to najpierw należy odnaleźć wrogie siły, które te marzenia chcą Polsce odebrać.  Po drugie władza potrzebuje spektakularnych sukcesów, nawet jeśli pozostaną one w sferze życzeń.

Nie od dziś wiadomo, że nad Wisłą news o odkryciu złóż gazu łupkowego, rozbudził fantazje. W końcu gazem kraj może stanąć, nieważne za jaką cenę, ale środkowoeuropejski Kuwejt gotowy. Za łupkiem stanęło murem silne lobby, które od razu postanowiło uderzyć w twarz ekologów, i pokazać palcem zielonych "wrogów" narodowej potęgi. Nikt z lobbystów nie tłumaczy jednak ludowi, że nawet jeśli łupek stanie się ciałem, to lud nic z tego nie będzie miał. Zarobi ktoś na koncesji, i koncerny, z pewnością nie-polskie, które zrobią dobry biznes. Oczywiście problemy środowiskowe, które wiążą się z eksploatacją gazu łupkowego, nie są istotne. Właściwie nie ma miejsca na argumenty o szkodliwości takich działań.

Obrońcy narodowego dobra idą w zaparte i głoszą wszem i wobec: ekolodzy, agenci Rosji i sprzymierzeńcy sojuszu, podobno taki istnieje, o nazwie zachodnioeuropejsko-rosyjski.W tej sytuacji cała nadzieja w Ameryce. Obama przyleciał, na pewno zostanie sojusznikiem. Wirtualna Polska pisze wprost: Polska i Ameryka zmienią układ sił na świecie. Zastanawiam się kto wymyśla takie bzdury!

Inny tytuł, Polska, z polsko brzmiącym tytułem "The Times", również broni polskości, powołując się na opinię dwóch emerytowanych, nikomu nieznanych czeskich generałów, którzy zostali chętnie wysłuchani nad Wisłą i głoszą, że ekolodzy są bronią Moskwy. Generałowie są przekonani, oni nawet nie stawiają tezy, tylko nie wiem skąd pochodzi ich wiedza. Wszystko wskazuje na to, że są to przemyślenia rodem z wieczoru przy kuflu z wojakiem Szwejkiem. Tyle, że Szwejk jest zabawny, a generałowie, swoją drogą lepiej brzmiałoby pułkownicy, już takimi nie są.

Wciska się zatem kit w szpary społecznej świadomości, odwraca uwagę od realnych problemów, i nie zastanawia się nad tym, co naprawdę należy zrobić. Teraz wszystkie problemy Polski ma rozwiązać łupek. Czeka nas zatem istna łupanina, bez zasad, niewiarygodna i agresywna.

Przemyślenia czeskich generałów potwierdza anonimowy (!) przedstawiciel Ministerstwa Gospodarki - z pewnością nie jest lobbystą, tylko lobbuje  - zdradzając przez przypadek autorowi tekstu o zmianie układu sił na świecie, że tak, Rosjanie ekologom przelewają ogromne sumy, a przynajmniej mogą przelewać.

Biedna polska dziewica o imieniu Łupek, jest zatem zagrożona wzięciem w jasyr, w roli pohańców, ekolodzy, zaś Wielką Portę odgrywa Moskwa. Ale są owi niezłomni mali rycerze, którzy dziewicę obronią, a jej cnotę wystawią po przegonieniu pohańców, zamorskiej dynastii. I zjednoczone Polsko-Amerykańskie imperium stanie się nowym światłem, które będzie zawsze płonąć dzięki gazowi łupkowemu, któremu w poddaństwo zostaną obrócone wszystkie inne narody świata.

Jednak to nie epilog tej "niezwyczajnej" historii z dzikich polskich pól. Okazuje się, że każdy kij ma dwa końce.  I jest na jednym z nich łupek, a na drugim energetyka atomowa. Dzięki łupkom i wmawianiu ludziom, że jest wojna i zielona kolumna Rosji zagraża polskiej potędze, próbuje się zniechęcić społeczeństwo do ruchu na rzecz ochrony środowiska. Hasło: Zielony jesteś, to na pewno jesteś "ruski", idealnie wpisuje się w działania innego lobby, na rzecz budowy elektrowni atomowej, której przeciwstawiają się ekolodzy. Przecież oni nie mają racji, działają na zlecenie Rosji, będzie wmawiać ludowi łupkowo-atomowe lobby. I cel swój może niestety osiągnąć, przynajmniej przez pewien czas. A przy okazji znów zarobią Amerykanie, bo sprzedadzą Polsce technologie niezbędne do powstania jądrowego reaktora.

Każda władza, której notowania są zagrożone, będzie sięgać po mity, które sama stworzy. Wizja łupkowej potęgi, dobrze się sprzedaje, wierzą w nią nawet dziennikarze. Władza nie wybierze przecież drogi dłuższej, ale znacznie bardziej opłacalnej w perspektywie następnych 40 lat. Nie postawi na rozwój energetyki przyjaznej dla środowiska, nie będzie zwiększać efektywności energetycznej. Bo i po co. Liczy się działanie na efekt natychmiastowy, a takim jest obwieszczenie ludowi mamy łupek, bo nawet jeśli się nie uda, i nic z tego nie wyjdzie, wtedy zwali się winę na ekologów, sprzymierzonych z Rosją. I mroczne moce ponadnarodowych spisków wymierzonych w Polskę.

środa, 25 maja 2011

Wajraka o przyrodzie pisanie

Z książkami polskich autorów o przyrodzie, jest tak jak z polskimi książkami o Afryce. Dobrych jest niewiele. Do policzenia wybitnych mogą posłużyć palce jednej ręki. Wśród tych ostatnich znajduje się bez wątpienia "Kuna za karolyferem" Adama Wajraka i Nurii.

Adama Wajraka poznałem, jak większość z was, przede wszystkim dzięki jego tekstom publikowanym w "Wyborczej". Jest on tym jednym z nielicznych dziennikarzy w opiniotwórczych mediach, który pisze o przyrodzie z pasją i zaangażowaniem, bo to jest jego świat, którego konsekwentnie się uczył, i który szczerze kocha. Przyroda dla Wajraka to coś więcej niż zadrukowane kolumny w gazecie. Wajrak nad Rospudą, Wajrak zbiera podpisy za ochroną Puszczy Białowieskiej, a teraz Wajrak w nowej edycji "Kuny za karolyferem".

Dobrze czyta się Wajraka i Nurię, właściwie płynie się między kolejnym rozdziałami.  Jest tytułowa kuna, są bociany i szacowna wrona, nie zabrakło Julka. Książka polsko-hiszpańskiego tandemu jest tym, czego często brakuje w opowiadaniu o przyrodzie.

Dobre opowieści o świecie przyrody, które opierają się bylejakości, praktycznie nie pojawiają się w księgarniach, poza "Ptakami" Andrzeja Kruszewicza, albo bardzo ciekawą publikacją Filipa Zięby o tajemniczym tytule "On" - czyli "Prawie wszystko o tatrzańskim niedźwiedziu".

Dlatego, tym którzy jeszcze nie czytali, gorąco polecam "Kunę" Wajraka i Nurii. Lektura obowiązkowa nie tylko dla amatorów, ale również dla fachowców, zwłaszcza z tego naukowego skrzydła, które nie potrafi wyjaśnić ludziom dlaczego przyroda jest taka ciekawa. Zarażajcie ludzi przyrodą jak Wajrak, Nuria, Kruszewicz. Od tego czy wpoimy obywatelom naszego kraju szczerą miłość do przyrody zależy los zagrożonych gatunków i ich siedlisk, Puszczy Białowieskiej, Knyszyńskiej, polskiej części Karpat. A przede wszystkim los nas, ludzi, bo zbyt często zapominamy, że jesteśmy częścią świata przyrody.


PS. Leniwych informuję, że wystarczy kliknięcie na kulturalnysklep.pl i zakup online, albo nabycie książki w najbliższym kiosku!

wtorek, 24 maja 2011

Cyklon wyruszył pierwszy!

Osiem fok szarych zostało wypuszczonych wczoraj do Bałtyku. Cztery z nich były potomstwem Bubasa. Trzy przyjechały z warszawskiego ZOO. Ósma została znaleziona w stoczni w Gdyni. Teraz rozpoczęły nowe, samodzielne życie.

Natura fok nie rozpieszcza. Przez trzy tygodnie po narodzinach przebywają pod opieką matki, która karmi je niezwykle pożywnym i tłustym mlekiem. Szczenięta przybierają na wadze, zaś samica błyskawicznie zrzuca kilogramy. Po okresie karmienia, foka zostawia swoje potomstwo i rusza w dalszą wędrówkę. Szczenię zostaje w miejscu swoich narodzin, dopóki nie poczuje głodu i wiedzione instynktem nie wyruszy do morza w poszukiwaniu pokarmu.

Te kilka zwierzaków, w chwili wypuszczania, po raz pierwszy, chyba, że urodziły się w naturze, widzą morze. Bywało już tak, że zamiast wody uciekały w stronę wydmy. Zdarza się również, że siedzą tuż przy brzegu i do morza wcale się nie spieszą. W tym roku było inaczej. Przykład dał Cyklon, wychowanek warszawskiego ZOO, który chociaż najmniejszy z całej ósemki, okazał się najbardziej zdecydowanym "fokiem". Ruszył przed siebie nie oglądając się na inne foki - imię Cyklon wymusza pewne zachowania. Pozostałe foki dłużej podejmowały ostateczną decyzję. Certa i Cekin, to pozostałe dwie foki z Warszawy, oraz potomstwo Bubasa, Knop, Koga, Kil i Klif, ociągały się z wyborem nowej drogi życiowej. Natomiast Nautek poczuł zew natury, i dopiero po krótkiej chwili przypomniał sobie, skąd pochodzi. Nic na to nie wskazywało, bo w okresie przebywania w fokarium unikał kontaktu z wodą. Ale morska bryza przypomniała mu o tym, gdzie jest jego miejsce.

Dotychczas wypuszczane foki radziły sobie całkiem nieźle. Większość z nich przeżywała pierwsze miesiące. Przed nimi jednak szereg niebezpieczeństw. Przypadkowy przyłów, choroby i pasożyty, wreszcie oddziaływanie substancji chemicznych, które niestety wciąż trafiają do Bałtyku, i zostają w nim na wiele lat. Długotrwałe oddziaływanie tych chemikaliów może mieć, tak jak w przypadku człowieka, negatywny wpływ na system odpornościowy i rozrodczy foki.

Trzymam płetwy, przepraszam kciuki, za tegoroczne pokolenie fok, które właśnie wróciły do Bałtyku. Przydadzą się w naszym morzu, bo okazuje się, że liczba fok szarych znów spada, i dla Bałtyku, jest to obecnie około 20 tysięcy osobników, a nie, jak jeszcze niedawno szacowano, że 25 tysięcy. Dla porównania dodam, że jeszcze 100 lat temu było ich pięć razy więcej. Za gwałtowny spadek ich liczebności odpowiada człowiek. Homo sapiens, jako, że z definicji jest myślący, może pomyśleć teraz, jak nie dopuścić do kolejnego gwałtownego kurczenia się foczej populacji.

Poniedziałkowe wypuszczanie było wyjątkowe jeszcze z jednego powodu. Tego samego dnia, u ujścia Wisły pojawiło się w jednym miejscu 13 fok. Z kolei dalej na wschód zaobserwowano jeszcze jedną fokę. Zatem mieliśmy na polskim wybrzeżu, tego samego dnia aż 22 foki szare!

Może wkrótce foki będą częstszym gościem na naszym brzegu. W końcu jeszcze wiek temu było ich u polskich wybrzeży około 1000! Dziś w ciągu roku obserwowane są nadal rzadko.


PS. Każda z fok jest wyposażona w nadajnik. Zainteresowanych odsyłam na specjalną stronę, gdzie przez najbliższe pół roku można śledzić wędrówkę wypuszczonych fok www.wwf.pl/baza_ssaki/mapa/index.php. Polecam tę wirtualną obserwację!

niedziela, 22 maja 2011

Wszyscy możemy być ekologami

Dlaczego lubię ruch ekologiczny? Jeżeli miałbym odpowiedzieć na tak postawione pytanie jednym zdaniem – za jego bioróżnorodność.

Dodałbym jeszcze, że jest w tym ruchu miejsce dla różnych poglądów, które łączy wspólny cel, ochrona środowiska. Będąc ekologiem nie musimy popierać partii Zielonych, nie musimy być zwolennikami lewicy. Nie musimy też rezygnować z konsumpcji mięsa. Możemy natomiast nie jeździć samochodem, przesiadając się na rower bądź do komunikacji publicznej. Segregować odpady. Unikać zakupów w foliówkach. Inwentaryzować bociany białe. Dzielić się z innymi swoją przyrodniczą pasją A to wszystko wcale nie wymaga wyrzeczeń, ba, nawet nie sprawi, że poczujemy się męczennikami za sprawę, bo robimy to również dla siebie.

Manuel Castells w książce „Siła tożsamości” podjął próbę typologii ruchu na rzecz ochrony środowiska. Wyróżnił pięć jego typów. Pierwszą grupą są miłośnicy przyrody. To ci, którzy chcą ocalić dzikość miejsc, w których nadal możemy obserwować rzadkie gatunki  roślin i ptaków. Miłośnicy troszczą się o powstrzymanie procesu degradacji środowiska w miejscach cennych przyrodniczo. Drugim typem ruchu są lokalne wspólnoty, które włączają się w ruch ekologiczny w obliczu zagrożenia swojej małej ojczyzny, kiedy dowiedzą się o planowanej budowie elektrowni atomowej albo drogi szybkiego ruchu, która ma powstać obok ich domu. Na ogół ich ekologiczna świadomość jest bardzo niska, ale w obliczu zagrożenia dla swojego zdrowia, zaczynają troszczyć się o środowisko. Grupą trzecią są zwolennicy ekologii głębokiej, swoista ekologiczna kontrkultura. Kontestacja nie jest jednak udziałem kolejnego typu ruchu, nazywanego przez Castellsa ruchem ekowojowników. Zwracają oni uwagę opinii publicznej na problemy globalne. Wreszcie ostatnią grupą są ekopolitycy, tzw. „zatroskani obywatele” zrzeszeni w partii Zielonych. 

Każdy podział wymaga pewnych skrótów i uproszczeń. Nie jest też tak, że wybieramy tylko jeden typ ruchu. Można być ekowojownikiem, miłośnikiem przyrody, sympatykiem grupy zagrożonej szkodliwą dla środowiska inwestycją. Można jednocześnie nie być zwolennikiem zielonej partii, bo nie tworzy ona uniwersalnego programu, i nie godzi poglądów wszystkich, którzy są ekologami. Można nie być wegetarianinem. Jest się przy tym osobą nie zależną, trudną do zmanipulowania. Nie musimy się zrzeszać i zostawać jawnymi aktywistami jednego ruchu. Można mnożyć te i inne przykłady. 

Castells uważa, że ruch na rzecz ochrony środowiska idealnie zagospodarował oczekiwania współczesnych społeczeństw. Tworzy stosunkowo uniwersalną ofertę, bo działa również w interesie nas samych, jako gatunku i naszego siedliska. Jest też alternatywą dla osób, które cenią niezależność i dostrzegają potrzebę krytycznego spojrzenia, również na ruch, z którym się identyfikują.

Cenię ten ruch za to, że dzięki jego działaczom i ich sojuszowi z naukowcami, mogę wciąż cieszyć się widokiem ostoi przyrody. Mogę mieć wpływ na ocalenie Puszczy Białowieskiej. Mogę każdej wiosny przyglądać się wędrującym ptakom. A zimą odnaleźć tropy wilka na śniegu. Mogę też nie zgadzać się z osobą, która identyfikuje się z tym ruchem. Mieć inne poglądy na te same kwestie.

Od tego w jakim stanie jest środowisko, zależy nasza przyszłość. Już nie kolejnych pokoleń, myślących w kategoriach czasu glacjalnego o wnukach swoich wnuków i jeszcze dalej w przyszłość, ale nasza, tu i teraz. A przyroda, której jesteśmy integralną częścią, jest naprawdę fascynująca, tak jak i sami ludzie. Wszyscy możemy być ekologami.

Dlaczego lubię ruch na rzecz ochrony środowiska i uważam, że jest on najciekawszą formą społecznego zaangażowania? Za jego bioróżnorodność.

środa, 18 maja 2011

Żółty brzuch

Leżałem sobie na skraju brzeziny, w majowym słońcu. Liście brzozy szeleściły, i wśród tego szelestu odzywał się żołtobrzuch nazywany trznadlem. Ten pospolity mieszkaniec terenów otwartych, towarzyszy mi bardzo często w czasie moich wędrówek.

Spotkać trznadla nie jest trudno. Rozpoznanie też nie należy do skomplikowanych. Nazwa żółtobrzuch zobowiązuje! I oczywiście ten charakterystyczny śpiew. Posłuchajcie!


Wspaniały!

Żółcią jest "pomalowany" nie tylko brzuch, ale i głowa trznadla. Oczywiście najintensywniej ubarwiony jest samiec w okresie zalotów. Samica jest mniej wyżółcona. Kiedy już nie trzeba zabiegać o jej względy, samiec zaczyna ją przypominać swoim ubarwieniem, przybierając oliwkowy odcień.

Kiedy słyszymy śpiewającego trznadla, można domyśleć się, że próbuje on wabić partnerkę. W tym celu siada na gałęzi drzewa bądź krzewie i powiadamia o swoim istnieniu.

Gniazda trznadla, na które udało mi się dotychczas natknąć znajdowały się przede wszystkim na ziemi. Lęgi trznadel może zaliczyć nawet trzy w ciągu roku. Po wychowaniu kolejnego pokolenia, trznadel zostaje z nami, zimując w Polsce.

Warto rozglądać się za trznadlem, bo obserwacja jest stosunkowo łatwa, a i sam trznadel prezentuje się bardzo ciekawie. Ilekroć słyszę trznadlową "piosenkę" przypomina mi się ta brzezina, od której zacząłem krótki opis żółtobrzucha.

wtorek, 17 maja 2011

Ten, który siedzi w trzcinie

Ten to dopiero potrafi wyśpiewywać. Przyglądam się jego koncertom, a jeszcze częściej im przysłuchuję, kiedy jestem na plenerowym występie tego gatunku w Polsce, w ramach jego dorocznej trasy koncertowej. Zapraszam się na ten występ sam, bo ów ptasi "wokalista" nie prowadzi działalności artystycznej z myślą o ludziach.

Powiecie mały i w odcieniach brązu. Krzykliwy w swoich popisach. A ja jednak zdania nie zmienię. Bo trzciniak zwyczajny, to jest ktoś!

Jeszcze dwa tygodnie temu wysłuchiwałem jak zahipnotyzowany jego koncertu na Stawach Pieszowolskich. Nie dość, że słyszałem, to cały czas widziałem, zbliżoną w kolorze do ubiegłorocznych badyli trzcin sylwetkę, z czerwono-pomarańczową plamą, ukazującą się w momentach śpiewu, wraz z otwieranym dziobem.

Zawsze kiedy słyszę trzciniaka, wiem, że teraz mamy już na pewno wiosnę. Podobnie jak przypadku trznadla żółtobrzucha, który kojarzy mi się z leniwymi popołudniami na łąkach, kiedy lato jest w pełni.

Usłyszeć trzciniaka aż tak trudno nie jest. Spotkać go można również w Warszawie. Wystarczy przejażdżka w rejonie Czerniakowa i Siekierek, w pobliżu Wisły, albo Jeziorka Czerniakowskiego.

Trzciniak ma też inne talenty. Potrafi budować piękne gniazda, w trzcinowiskach, których konstrukcja zabezpiecza ich żywą zawartość przed wypadnięciem. To niestety potrafią wykorzystać kukułki, podrzucając trzciniakom swoje jajo.

Trzciniak wyprowadza jeden lęg w roku. Jeśli pisklęta mają dużo szczęścia, nie przeszkodzi im też skrzydlaty pasożyt, czyt. kukułka, to po miesiącu zaczynają samodzielnie latać. Zanim jednak polecą, wychodzą z gniazda, i przed nauką latania korzystają  z łodygi trzciny, gdzie są jeszcze przez pewien czas dokarmiane przez rodziców.

Trzciniak, zresztą nie tylko on, budzi we mnie ogromny szacunek i sympatię. I jest kolejnym dowodem na to, jak niezwykły jest świat przyrody, ten najbliższy, wokół w nas. Zachęcam do wypatrywania i podsłuchiwania trzciniaków.


Jak ja to lubię!

poniedziałek, 16 maja 2011

Wschodnie "szorty" i "longpleje" (1)

Wracam myślami na Polesie. Piękna kraina, której niewielki fragment pozostał w Polsce. Trudno powiedzieć, gdzie to Polesie tak naprawdę się zaczyna, zaraz za Łęczną z dzikiem w miejskim herbie? A może jeszcze dalej? Polesie, które znam, zaczyna się każdej wiosny. Od kilku lat jeżdżę tam regularnie, i zakochuję się od nowa. W drodze, która wiedzie zadrzewioną groblą, w kołujących nad łąkami ptakach, w żurawiach zaskoczonych obecnością człowieka, i niewielkich jeziorach, porzuconych w lasach, bronionych przed tłumami, bo z mało gościnnym z punktu widzenia leżaka, brzegiem.

Szkoda "chłopaka"!

Okazuje się, że nie tylko niedźwiadek z Tatr, ale i foka z Bałtyku, znalazła się na liście gatunków chronionych, które zabija człowiek. Samiec foki znaleziony w ubiegłym tygodniu w Gdyni, przeszedł na tamta stronę życia, najprawdopodobniej przy pomocy ludzi. Świadczą o tym wyniki oględzin, dokonanych przez pracowników Stacji Morskiej w Helu: Zgon nastąpił w wyniku uderzenia tępym przedmiotem, o czym może świadczyć zdruzgotana czaszka po jednej stronie głowy i widoczny wylew w oku. Wyklucza się śmierć z przyczyn naturalnych, bo foka była młodym, zdrowym i dobrze odżywionym samcem. Nie ma też mowy o zderzeniu z ostrym przedmiotem, np. ostrym elementem statku, bo na skórze martwego samca nie ma śladów przeciętej skóry.

To nie pierwszy przypadek, kiedy na wybrzeżu znajdowana jest martwa foka. Niestety w tym przypadku tragiczne mogą okazać się okoliczności jej śmierci. Każda taka śmierć jest smutnym wydarzeniem, bo foki szare w Bałtyku wciąż nie mają się najlepiej. W ubiegłym roku na spotkaniu HELCOM okazało się, że ich liczba znów spada. Zamiast 24-25 tysięcy, jest ich o pięć tysięcy mniej. Jeszcze w latach 80. było ich zaledwie cztery tysiące.

Na polskim wybrzeżu foki są wciąż rzadkim gościem, a jeszcze sto lat temu, na obszarze Pomorza Gdańskiego i byłych Prus Wschodnich, było ich około 1000. Traktowano je jednak jako konkurentów dla rybaków, więc postanowiono wytrzebić, co zresztą się stało jeszcze przed drugą wielką wojną.


Szkoda "chłopaka"! Naprawdę szkoda!

piątek, 13 maja 2011

Mała, niepozorna i ma tylko jeden cel!

Jest mała, niepozorna i ma tylko jeden cel. Dobrać się do twojej krwi. Od tego, czy to zrobi, zależy jej los i przetrwanie gatunku. A że my ludzie, nieowłosione ssaki, lubimy w ciepłe dni odkrywać swoje ciało, ona jest z tego powodu szczęśliwa.

Meszka, to jej popularna nazwa, należy do wielkiej rodziny meszkowatych, łac. Simuliidae. Należy do niej aż 1750 gatunków tych owadów. W Polsce spotyka się 50 z nich.

Meszka jest na ogół niewielka. Jej długość wynosi średnio od 2 do 6 milimetrów. Jej ciało jest przystosowane do zadań wyznaczonych meszkom przez naturę. Krwiopijne są samice. Samce wolą bezkrwiste posiłki.

Meszka-samica ma specjalny przecinak, którym dociera do krwi swoich ofiar. Po przecięciu skóry, wpuszcza specjalne enzymy, które pomagają jej w spijaniu krwistego napoju, a u ofiar, w tym u ludzi, wywołują reakcję alergiczną, a przynajmniej irytujące swędzenie.

Meszek nie byłoby w Polsce, gdyby nie obszary wilgotne, w rejonie rzek. To właśnie tam, w okresie wiosny, zanim pojawią się najwięksi wrogowie meszek, przychodzą na świat zastępy krwiożerczych samic i pijących nektar samców.

Samica, aby przeżyć i złożyć swoje przydziałowe od 150 do 500 jaj, musi pić krew. Po tym, jak jaja złoży, mijają cztery do pięciu dni, kiedy świat ujrzy kolejne pokolenie meszek.

O meszce przypomniałem sobie wczoraj, kiedy moja stopa spuchła po ukąszeniu owada. Przyznam, to stworzenie potrafi być uciążliwe, i moja tolerancja na jego obecność jest żadna. Zdecydowanie bardziej wolę komary. Te przynajmniej ostrzegają przed swoją wizytą. A meszka, niczym niewidzialny przez radar samolot, uderza w najmniej oczekiwanym miejscu i momencie. Uroki wiosny! Na szczęście te występujące w Polsce, nie przenoszą chorób. Mogą za to dotkliwie pokąsać, czasami z opłakanym dla ofiary skutkiem.

Meszko pozwól żyć!

czwartek, 5 maja 2011

Kroniki rowerowe, czyli Bubas obserwuje Homo sapiens

1
Rowerzysta nie ma w Polsce łatwego życia. Nie wystarczy założyć kasku, dobrze oświetlić roweru, przestrzegać przepisów. Zawsze znajdą się tacy, którzy spróbują wyeliminować rowerzystę z drogi.

2
Zastanawiałem się kiedyś, skąd w kierowcach tyle agresji, a w Polakach taka miłość do samochodu. Nie dość, że drogie w utrzymaniu, często na kredyt, są coraz bardziej popularne. Zwijają nam tory, ścieżek rowerowych nie przybywa w takim tempie, co samochodów...

3
Siadają za swoimi kierownicami, i pędzą, bo w modzie jest pośpiech. Zajeżdżają, taranują, czerwienią z zakurzenia, i za nic mają tych, którzy na dwóch kółkach, siłą własnych mięśni, upodabniają się do mieszkańców zachodnioeuropejskich metropolii, gdzie rower jest czymś oczywistym.

4
Zmienia się wciąż niewiele, poza wzrostem liczby pojazdów na czterech kołach. Tylko kierowcy są coraz bardziej udziwnieni. A może precyzyjniej ludzie są coraz bardziej agresywni, i ci za kółkiem, i ci bez kółka. Tutaj nieokrzesana natura człowieka pierwotnego, odziedziczona po wspólnych z małpami przodkach, bierze górę. I przestajesz dzielić ludzi, na pieszych, rowerzystów i zmotoryzowanych, bo w gruncie rzeczy, wszyscy są tacy sami.

5
Scena, którą zaobserwowałem na przejściu dla pieszych na jednej ze stołecznych ulic, najlepiej obrazuje skalę agresji, która niestety udziela się również i nie zmotoryzowanym uczestnikom ruchu drogowego. Pani A., ubrana z klasą, w drodze do swojej korporacji, zdenerwowała się samochodem, wjeżdżającym na nią, kiedy ona miała zielone światło, a pojazd czerwone. I w tym momencie wstąpił w nią syndrom rozjuszonego byka. Pobiegła za samochodem, obijając pojazd parasolką. Kierowca, jak się okazało również kobieta, nazwijmy ją Panią B. zaciągnęła hamulec ręczny i wyszła z samochodu. Sczepiły się obie Panie za włosy, przewróciły na asfalt i zaczęły nawzajem okładać. Obserwując tę scenę, pomyślałem - byle nie dać się zwariować.

6
Patrząc na ulice polskich miast i często wsi, można dostrzec samochodową rewię na asfalcie. W oczach kierowców siekiera, jeśli takiemu podpadniesz, strzeż się rowerzysto. Pieszy też ma małe szanse. On albo ona - czytaj kierowca - jeszcze cię załatwią. Rowerzyści też grzeszą, piesi nie są bez winy.

7
Wiem, że Polska jest krajem rozwijającym się, na niekończącym się dorobku, ale czasami mam wrażenie, że została wydrenowana z rozumu. Zwłaszcza kiedy zmagam się z kierowcami. Wtedy jednak powtarzam sobie, byle nie dać się wydrenować ze spokoju. A o to niestety jest coraz łatwiej. W takich chwilach przypominam sobie jedną mądrą myśl: Kiedyś zabraknie paliwa, i cały ten kram stanie, zdumiony tym, że trzeba przesiąść się na rower.

Bubasa ciągnie na polski wschód

Mawiają , że ciągnie drewno do lasu. Bubasa też ciągnie, ale nie tylko do lasu. Wymarzył sobie krainę swojego dzieciństwa, którą popularnie nazywamy ścianą wschodnią.

Ten wschód jest niezwykły z wielu powodów. Zaczyna się na północy, w rejonie Puszczy Romnickiej, potem przez Suwalszczyznę, Puszczę Augustowską, Doliny Biebrzy i Narwi, Puszcze Knyszyńską i Augustowską, przecina graniczny Bug, i przechodzi w Polesie, Roztocze i wreszcie Bieszczady.

Każdy z zakątków polskiego wschodu ma w sobie wiele uroku. Przyroda polskiego wschodu, pomimo rosnącej presji ze strony zwolenników przekształcania bagien i lasów w użytki, jeszcze się trzyma. Krainami, gdzie wracam najczęściej są Puszcza Knyszyńska, Polesie i Roztocze. O tym środkowym w następnych wpisach na blogu.

środa, 4 maja 2011

Do jutra!

Nie tęskniłem ani za internetem ani za komputerem. Do pierwszego nie miałem dobrego dostępu. A drugi, drugi leżał obok plecaka, i nie znalazł się na peryferiach mojej uwagi. Ten brak bliskiego kontaktu z internetem wynikał z bezpośredniego spotkania z przyrodą. Było naprawdę miło.

Niedługo napiszę więcej.

Witajcie w mroźnym maju! Do jutra!