czwartek, 8 września 2011

Kiedy zaczynają ryczeć jelenie

Tego domu już nie ma, bo spłonął. To nie był mój dom. Mieszkałem w nim, na skraju lasu. Jeszcze nie dotarły tam wtedy grupy przyjezdnych z wielkiego świata. Nie było letnisk i tylko pole golfowe w Lipowym Moście, należało do największego zakładu przemysłowego w okolicy.

Kiedy jestem we wrześniu, zawsze przypominam sobie tamten czas, spędzony z naturą. Za płotem puszczyki. Za płotem, poniżej lekko opadającego ku rzece Słoi wzniesienia, mgła po zmierzchu. Za płotem, w oddali, stłumiony ryk rozochoconego początkiem jesieni jelenia. A jak pewnej nocy, na niebie pojawił się księżyc w pełni, to właściwie spełniały się wszystkie moje marzenia.

Ta tęsknota za trwaniem na skraju lasu, w miejscu, gdzie czas mi się zatrzymał, aby potem powoli sączyć się przez kolejne przełomy kalendarza, towarzyszy mi do dziś. Może i lepiej, że nie mogę czuć smaku takiego życia każdego dnia, bo wtedy smak mógłby się zepsuć, albo kawałek świata, którym się delektowałem mógł ulec zabudowie, wyasfaltowaniu, wycięciu. Nie wiem, co by było gdyby, ale miejskie ekstremum też ma swój urok. Bo po skończonym dniu w mieście, można delektować się takimi obrazkami i powspominać rok 2004.

Zawsze tak lubię wracać we wrześniu, kiedy wśród jeleni zaczyna się poruszenie.




wtorek, 6 września 2011

Zróbmy dobry piar jerzykom!

Wypromujmy jerzyka i przypomnijmy bezmyślnym administratorom budynków, że jerzyk zasługuje na swoje miejsce, bo jest niezwykle pożądanym mieszkańcem sezonowym naszego kraju. Można to zrobić już teraz. Ruszyła akcja, która ma doprowadzić do ustanowienia jerzyka maskotką popularnego letniego programu, "Lata z radiem".

Jerzyk kojarzy mi się z tym niezwykłym akrobatą, o umiejętnościach, których nigdy nie posiądzie człowiek i jego latające konstrukcje. Jerzyk jest też świetną alternatywą, podobnie jak nietoperz, dla oprysków coraz częściej prowadzonych przez gminy i dzielnice, które mają zapobiec wylęgowi gryzących komarów. Zamiast opryskiwać nas chemią, wspomniani we wstępie administratorzy, mogą pomóc przetrwać jerzykom, zjadającym nawet 20 tysięcy owadów na dobę, i zostawić im miejsce do życia, nie prowadząc prac termomodernizacyjnych w okresie lęgowym. Nagminnym stało się bowiem zamykanie lęgu jerzyków w pułapkach bez wyjścia, w których giną.

Inicjatorzy akcji jerzyk maskotką, mają nadzieję, że w ten sposób uda się zapobiec dalszemu spadkowi liczebności tych ptaków.

Dlatego podpiszcie się pod petycją!

poniedziałek, 5 września 2011

Emirat łupkowy poszerza swoje terytorium

Miało nie być tych łupków, a podobno są. Firma poszukująca złóż gazu łupkowego wkroczy na Suwalszczyznę. Już kiedyś, ktoś chciał ten rejon zamienić w jedną wielką kopalnię rud polimetalicznych. Szalony plan upadł, ale dziś odżywa w zmienionej formule.

W ramach budowy łupkowego emiratu, zaczną się poszukiwania łupków na pięknej ziemi suwalskiej. Poszukujący są dobrej myśli. Czy trafią na prawdziwe łupkowe eldorado? Tego Suwalszczyźnie nie życzę, bo eksploatacja gazu łupkowego, to fatalna w skutkach degradacja środowiska. Wśród wzgórz, gdzie Andrzej Wajda uwiecznił przemarsz wojsk napoleońskich, znajdziemy gazowe szyby.

Teraz decyzje mają podjąć wójtowie - pozwolić na odwierty, czy też powiedzieć im nie. Bo gaz łupkowy, jeśli nawet będzie znaleziony, wystarczy na określony czas, a po szybach zostanie trwały ślad. Takiego śladu nie będzie po turystach, którzy uciekną z łupkowej krainy.

Na razie największy entuzjazm wykazuje lokalny dziennik, Poranny. A ja trzymam płetwy, za to, żeby żaden łupkowy pomyleniec nie dokopał się do łupków w Puszczy Knyszyńskiej albo nad górną Narwią.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Kto zabija foki?

Nie pytam co zabija foki na polskim wybrzeżu, tylko kto. Bo bez wątpienia spora liczbę fok, również tych znalezionych na plażach, zabija człowiek. Robi to bezkarnie i nic nie wskazuje na to, że sytuacja ulegnie poprawie.

Kiedy zobaczyłem zdjęcie martwego Klifa, urodzonego w tym roku w Helu, samca, który został wypuszczony wraz z rodzeństwem do Bałtyku, wiedziałem, że ktoś mu pomógł w przejściu na drugą stronę życia. Bo Klif nie jest pierwszą, i obawiam się, że nie ostatnią, foką, którą znajduje się na polskim wybrzeżu z urazami spowodowanymi ingerencją człowieka. W przypadku Klifa nie można zresztą mówić o urazie. Ktoś wyciął mu rozległy płat skóry, wraz z nadajnikiem. Ktoś zrobił to świadomie, żeby pokazać tym, którzy foki chronią, że jest w stanie wszystkie foki wybić.


W tym kontekście przypomina to mafijne wręcz zwyczaje, które dotąd znałem wyłącznie z policyjnych kronik i filmów kryminalnych. Spróbujmy zrekonstruować całe zdarzenie. W czerwcu pojawia się sygnał, że Klif zaplątał się w sieć. Został wtedy zaobserwowany w rejonie Jastarni. Rozpoczęły się poszukiwania Klifa, aby pomóc mu w wyplątaniu się z sieci. Niestety nie udało się Klifa odnaleźć. Dopiero w połowie sierpnia ktoś zawiadamia o martwej foce tuż przy ośrodku, w którym wypoczywa prezydent RP. Na miejscu okazuje się, że Klif ma wycięty nadajnik. Pierwsze pytanie - Dlaczego Klif musiał zginąć? Drugi - Kto go zabił? Trzecie - Po co temu komuś był nadajnik, nieużyteczny do innych celów.

Odpowiedzi odnajdziemy w środowisku przeciwników fok. Na jednym ze spotkań z mieszkańcami znad Zatoki Puckiej, usłyszałem od nich, że foki należy zabijać, bo są szkodnikami. Oczywiście nikt nie przyznał się otwarcie, że może miał już na swoim sumieniu zabicie foki, ale została jasno wyartykułowana niechęć do tych ssaków. Sto lat temu, potomkowie tych, którzy dziś mówią, że foka jest szkodnikiem zabijali foki na zlecenie, doprowadzając do ich wybicia w rejonie polskiego wybrzeża Bałtyku. Teraz, kiedy jest szansa na odtworzenie foczej populacji, również u nas, już na wstępie pada hasło - ZABIĆ FOKĘ!

Klif nie jest pierwszym przypadkiem z rejonu Jastarni. W sąsiedniej Kuźnicy została znaleziona martwa foka, którą ktoś owinął w wykładzinę. Foka nie zawinęła się sama. Ktoś musiał jej pomóc, po tym, jak doprowadził do jej śmierci.


W tym rok mieliśmy kolejny przykład ludzkiej głupoty. Na plaży w Gdyni odnaleziona zostaje foka z roztrzaskaną czaszką. Roztrzaskaną przedmiotem używanym przez człowieka, być może kijem baseballowym. Znów nie ma świadków i nie ma winnych.


I to błędne koło będzie trwać, mordowanie fok przez nieznanych sprawców będzie towarzyszyć obserwacji tych ssaków na polskim wybrzeżu, dopóki ci, którzy je zabijają nie pojmą swojej bezmyślnej i karygodnej postawy!

W tej sytuacji nawet takie sukcesy, jak częste obserwacje fok odpoczywających na Mewiej Łasze, nie będą nas długo cieszyć. Bo już są tacy, którym foki przeszkadzają. Miejscowi poławiacze ryb, którzy m.in. stawiają nielegalne sieci w poprzek Wisły, wpadającej do morza i wokół Łachy, która jest przecież rezerwatem, skarżą się, że foki się wycwaniły i wyjadają im lepsze ryby. I pytają się złowrogo, co zrobić z tymi fokami.

wtorek, 26 lipca 2011

24., 25. lub 26. Park Narodowy? Tak, Puszczy Knyszyńskiej!

Bardzo chciałbym, aby na fali debaty o nowych parkach narodowych, nie zapominać o Puszczy Knyszyńskiej. Obserwuję, to, co dzieje się w tym niezwykłym lesie i nie jest  obraz budujący. Tnie się i uprawia hektary drzewostanu, wychodząc z założenia, że Puszcza jest rozległa i znacznie mniej osób jest zainteresowanych jej losem. Wszystko to dzieje się w lasach zarządzanych przez RDLP w Białymstoku, które nie ma FSC i nie musi, póki co, stosować się do wytycznych, obowiązujących w lasach z certyfikatem.

Puszcza Knyszyńska to nie jest zwykły las. Po pierwsze jest rozległy, wchodząc do niego pod Knyszynem, dotrzemy aż do wschodniej granicy. Po drugie jest wyjątkowa krajobrazowo. Po trzecie, i to jest najważniejsze, jej istnieniu, rzadkie gatunki roślin i zwierząt zawdzięczają swoje siedlisko.

Kiedyś Puszcza Knyszyńska byłą jedną z puszcz, które dziś nazywamy jedną zbiorczą nazwą. Po dawnych puszczach pozostały tylko nazwy na turystycznych mapach - d. Puszcza Błudowska, d. Puszcza Gródecka... Epitafia wystawione ku pamięci dawnej świetności tych obszarów.

Problem Puszczy Knyszyńskiej polega na tym, że stanowi zbyt smakowity kąsek z punktu widzenia tych, którzy zarabiają na cięciu lasu. Nie ma też żadnego lobby za parkiem narodowym w tym rejonie. Z wyjątkiem Adama Bohdana z Pracowni, który podjął interwencję w sprawie dębów z rezerwatu Starodrzew Szyndzielski,  nikt nie odważył się publicznie powiedzieć, zróbmy porządek ze stanem ochrony Puszczy Knyszyńskiej. Czas działa na niekorzyść Puszczy. Podejście gospodarcze do zasobów leśnych, które z lasu, czyni grządkę, na której człowiek uprawia drzewa, pozostawia coraz większy ślad na strukturze Puszczy. LP są jak rolnik, który oczekuje dużych zysków, dlatego to właśnie potencjalnym zyskiem z uprawy lasu, będzie kierować się jego zarządca.

Dziś w Puszczy jest Park Krajobrazowy. Jednak ta forma ochrona przyrody, jest rozwiązaniem przejściowym. Nie gwarantuje zachowania cennych drzewostanów. Starodrzew Szyndzielski dowodzi, że również puszczańskie rezerwaty nie są bezpieczne.

Nie wiem, jak będzie wyglądała Puszcza Knyszyńska w przyszłości. Ale od dziś, trzymam płetwy za powstanie parku narodowego i zachęcam wszystkich do pamiętania również o tym lesie. Ochrona Puszczy Białowieskiej to konieczność. Ochrona Puszczy Knyszyńskiej to nasz obowiązek.

Jesteś za powstaniem nowego Parku Narodowego?!

niedziela, 17 lipca 2011

Zaklęcie: "istotna szkoda przyrodnicza"

Zabili żubra. Nikt nie został ukarany. Dlaczego? Prokuratura powołała się na zaklęcie - "nie spowodowało istotnej szkody przyrodniczej".

Z tym zaklęciem przyszło nam żyć i to zaklęcie nam przypomina, że znacznie trudniej ukarać osobę, która zabije gatunek chroniony, niż tego, kto uśmierci gatunek łowny, czyniąc to w niezgodzie z prawem. Dlaczego? Okazuje się, że w praktyce należy dowieść wyrządzenia znaczącej szkody dla przyrody. Ten dowód ma przeprowadzić powołany przez wymiar sprawiedliwości biegły. Dzieje się tak, chociaż prawo chroni, w tym przypadku, żubra. To co powinno być bezdyskusyjne, podlega subiektywnemu osądowi  nie-zawsze-biegłego eksperta.

Ten sam przypadek był udziałem niedźwiadka z polskich Tatr, którego zabiła grupa turystów. Skończyło się procesem i skazaniem, ale nie było to takie oczywiste, że kara będzie udziałem winnych zarzucanego czynu, bo należało dowieść znaczącej szkody środowiskowej. Jak to oszacować? Dlaczego prawo wyklucza jasną i prostą procedurę w przypadku zabicia zwierzaka, który nie bez powodu otrzymał status chronionego gatunku?

Słowacja, chociaż na niedźwiedzie pozwala polować, ma jasno określony taryfikator. Za zabicie niedźwiedzia niezgodnie z prawem przewidziana jest kara. Polska mogłaby w tym przypadku zaadaptować ten pomysł taryfikatora i stworzyć takowy na potrzeby sytuacji, która miała miejsce w ubiegłym roku w Puszczy Białowieskiej. Taryfikator kar powinien dotyczyć w pierwszej kolejności myśliwych. Nie idą oni do lasu ze strzelbą z pokojowym nastawieniem. Idą zabić. Jeżeli nie potrafią rozpoznać zwierzęcia, to nie powinni strzelać. A jeżeli strzelą, powinni za strzał ze skutkiem śmiertelnym odpowiadać. Taryfikator kar ułatwiłby sprawę. Żubr - wartość 50 tysięcy złotych, kara adekwatna do wartości.

Zabijanie zwierząt chronionych w Polsce nie jest rzadkością. Można to czynić wręcz bezkarnie. Biegły nie będzie przecież wiedział, jak wycenić precyzyjnie znaczącą szkodę w środowisku. Zawsze istnieje też ryzyko, że wyda kuriozalną decyzję - zabicie osobnika należącego do chronionego gatunku nie wyrządziło znaczącej szkody. Winnemu też się upiecze, jak Eugeniuszowi S. Natomiast prokuratura powoła się na niską szkodliwość czynu i ukręci łeb sprawie, zasłaniając się tytułowym zaklęciem. A przecież wystarczyłby taryfikator kar. Nie wymaga on skomplikowanych zabiegów. Powinni zostać mu poddani przede wszystkim myśliwi.

Taryfikator będzie miał jeszcze jedną zaletę. Teraz w toku śledztwa i procesu trzeba oszacować szkodę środowiskową i następnie dowieść winy. Po wprowadzeniu taryfikatora istniałaby wyłącznie potrzeba tego drugiego.

czwartek, 30 czerwca 2011

Jerzy z problemami

Tytułowy Jerzy ma problemy. I to nie byle jakie. W ramach akcji docieplenia i modernizacji ludzkich siedlisk w miastach giną jego dzieci. Bo Jerzy nie może do swoich dzieciaków dotrzeć, odciętych przez nierozważnego człowieka od rodziców. I jego dzieci giną...

Jerzy, to nikt inny jak jerzyk, niezwykły bohater przestworzy. Większość swojego życia spędza w locie, a jest wytrwałym lotnikiem. W tym swoim locie potrafi osiągnąć prędkość nawet 200 kilometrów na godzinę. W powietrzu zdobywa pożywienie, przecinając niebo z rozwartym dziobem. Z owadami, które zbiera w czasie lotu, dociera do piskląt. W sezonie lęgowym, zwłaszcza od maja i czerwca, rodzą się bowiem nowe pokolenia jerzyków.

Jerzyki preferują skały, ale funkcję miejsca gniazdowania przejęły w miastach szczeliny w budynkach i inne miejsca, które jerzyk nauczył się wykorzystywać do swoich reprodukcyjnych celów. Gniazdo tytułowego Jerzego może nie należy do najbardziej misternych, ale jest krytyczne dla przetrwania tego gatunku w miejskim krajobrazie. Niestety coraz częściej w czasie remontów i prac modernizacyjnych, ekipa wykonawcza nie uwzględnia sezonu lęgowego jerzyków i nie tylko tych ptaków, i wchodzi na teren jerzyka, odcinając dociepleniem bądź inną konstrukcją rodziców od dzieci. I wtedy rozpoczyna się największy dramat. Pisklęta, które potrafią przetrwać, hibernując, w oczekiwaniu na pokarm i rodziców, nawet przez kilka tygodni giną z głodu. I tak dzieje się w całej Polsce.

Jak tym jerzykom pomóc? Każdy z nas, widząc, że jerzykom dzieje się krzywda, powinien zgłosić to do właściwego dla miejsca zaistnienia takiego incydentu, urzędu. Jerzyki są bowiem objęte opieką prawną, o czym możemy przeczytać w Ustawie o ochronie przyrody. Za niszczenie siedliska Jerzego, grozi kara. Uwagę powinni też zwracać sami odpowiedzialni za inwestycję. W miejscach, gdzie dochodzi do modernizacji warto zawiesić specjalne skrzynki lęgowe - jerzyki są na ogół przywiązane do swoich miejsc lęgowych. W izolowanych elementach konstrukcji należy też zabezpieczyć miejsca, gdzie wykorzystuje się sypki materiał do izolacji. Jeśli ten śmiertelny dla ptaków materiał izolacyjny pojawia się, trzeba zamknąć dotychczasowe szczeliny, i zawiesić wspomniane już skrzynki. Inaczej powstaje śmiertelne niebezpieczeństwo dla jerzyków.

Nie potrafię wyobrazić sobie lata w mieście bez głosu jerzyków i ich charakterystycznych sylwetek, szybujących gdzieś wysoko w niebie. Ich liczba niestety zmniejsza się w miastach. A przecież jerzyki są wspaniałym zabójcami komarów i innych insektów. Ich obecność jest o wiele bardziej skuteczna niż szkodliwe dla ludzi i środowiska opryski. Pomóżmy przetrwać Jerzemu!

Nie chcę jeść tego G(ówna)MO

W czasie lektury pism autorstwa zwolenników GMO przypomina mi się radziecki dowcip. Chruszczow w odezwie do towarzyszy zakomunikował im. "Mam dwie wiadomości dobrą i złą. Zacznę od złej: Będziemy musieli jeść gówno. A teraz dobra wiadomość: Mamy go dużo."

Zwolennicy GMO dysponują ogromnym potencjałem finansowym. Mają pieniądze, bo stoi za tym wielki przemysł, nie tylko ten zajmujący się dystrybucją nasion i sadzonek, albo paszy, zmodyfikowanych genetycznie. Są wśród nich również producenci środków "ochrony roślin". Celowo użyłem cudzysłowu, bo owa ochrona nie ma nic wspólnego z prawdą. Nie trzeba być tęgą głową, aby zrozumieć mechanizm działania i synergii chemicznych koncernów. Określony gatunek np. zmodyfikowanej soi jest odporny na określony środek, który ma niszczyć "chwasty", i tylko ten zmodyfikowany gatunek, może być uprawiany, tam, gdzie stosuje się określony herbicyd. Od tego pierwszy krok do monokultury - całkowite zaprzeczenie bioróżnorodności, którą, jeśli GMO zostanie wprowadzone na bardzo szeroką skalę, można w błyskawicznym tempie zniszczyć. GMO to również katastrofalna chemizacja rolnictwa, a co za tym idzie naszych stołów. Ze stołów GMO i cały ten syf, który można nazwać gównem, dostosowując się do żartu z okresu radzieckiej republiki rad, trafi do ludzkich organizmów. Dodatkowe wspomaganie działania GMO zagwarantuje nam dalsza chemizacja rolnictwa.

Obecnie pszczelarze biją na alarm, że masowo giną pszczoły. Naukowcy wciąż nie wiedzą dlaczego. Snują hipotezy, wspominają o nowych wirusach, o spadku odporności u owadów. A przecież coś temu spadkowi toruje drogę. Chemiczne środki "ochrony" roślin, które są wykorzystywane nie tylko przez rolników, ale także właścicieli balonowych skrzynek z kwiatami. Tymczasem giną pszczoły. Bez nich czekają ludzie wielkie problemy. Ale dlaczego o pszczołach w przypadku GMO? Istnieją przypuszczenia wiążące wysoką śmiertelność pszczół z uprawami roślin zmodyfikowanych genetycznie. Tak miało się stać na przykład w Bułgarii.

Pszczoła jest wskaźnikiem zdrowego środowiska naturalnego. W ekosystemie, który zachorował pszczoła, będzie jedną z pierwszych ofiar. Jej organizm nie zniesie zanieczyszczenia. Ona nie przetrzyma tego sztucznie zmodyfikowanego syfu i środków chemicznych, wprowadzonych do obiegu. Podobnie będzie z innymi gatunkami. Modyfikowane genetycznie eksperymenty wymkną się spod kontroli wypierając cenne gatunki roślin i zwierząt, występujące w naturze.

Człowiek nie wyciąga jednak żadnych wniosków ze swoich poprzednich wpadek. Wcześniej nie był w stanie modyfikować genetycznie i tworzyć w laboratoriach super "wydajnych" gatunków. Sprowadzał za to gatunki obce. Przypomnę tylko przypadek barszczu Sosnowskiego. Sprowadzony jako gatunek obcy, okazał się całkowicie nieprzydatny w hodowli zwierząt, jako roślina pastewna, i jednocześnie wręcz niemożliwy do wyplenienia. Jest też groźny dla człowieka., powodując uszkodzenia skóry.

Jeszcze gorzej będzie z GMO. Barszcz Sosnowskiego nie powstał w laboratorium. Po prostu dobrze sobie poradził w Polsce. Aż boję się myśleć, co będzie z wyselekcjonowanym GMO, przygotowanym do wyparcia innych roślin, gotowym na przenikanie do ekosystemu. Ktoś tu wyraźnie nie myśli o konsekwencjach, tylko eksperymentuje. Koncerny się wzbogacą kosztem zdrowia ludzi, bo szkodliwe oddziaływanie na ludzki organizm nie będzie do zaobserwowania od razu. Problemy pojawią się po pewnym czasie. I znowu będzie za późno. Dziś nikt nie jest w stanie zagwarantować, że GMO jest bezpieczne dla zdrowia i środowiska. Może za wyjątkiem zainteresowanych koncernów i ich ludzi.

A cytowany na wstępie dowcip? Nie będzie już śmieszył, kiedy okaże się, że musimy jeść to gówno i mamy go dużo, zwłaszcza, że już teraz większość produktów spożywczych zawiera soję... Dlatego działać musimy już teraz. Nie gódźmy się na GMO. Z GMO jest bowiem jak z elektrownią atomową. Jeśli już się pojawi, nie zdołamy tego zutylizować.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Dorwać węgorza

Jastarnia zawsze zadziwiała mnie swoją "pomysłowością" w działaniach promocyjnych. Nie tak dawno stała murem za śledziami maszerującymi przez Ryf Mew, którzy chcieli uczynić z jednego z nielicznych zakątków Zatoki Puckiej, atrakcję na miarę Morskiego Oka. Teraz władze Jastarni chwalą się Dniami Węgorza.

Zatoka Pucka nie ma szczęścia do osób, które planują atrakcje turystyczne w okresie letnim. W sierpniu odbędą się tam wspomniany Marsz Śledzia, którego organizatorzy oskarżyli przyrodników, sprzeciwiających się promowaniu turystyki na Ryfie o "ekoholokaust Polaków", co odpowiednio pozycjonuje charakter imprezy. Drugim sierpniowym show "Made in Jastarnia", które cieszy się aprobatą władz Jastarni są wspomniane Dni Węgorza.

Co to takiego? Z pozoru niewinny festyn z atrakcjami dla turystów. Wśród nich znajduje się również konkurencja pod nazwą łapanie węgorza. I wcale nie chodzi tutaj o symulację z udziałem fantomów tej krytycznie zagrożonej wyginięciem ryby. W Jastarni tłum może łapać żywe węgorze gołymi rękami.

Urzędnicy odpowiedzialni za promocję Jastarni pękają z dumy i trąbią mediom: To prawdziwy hit wśród turystów. Już tydzień wcześniej jest komplet zawodników. Ich średnia liczba wynosi w dniu zawodów około 150 osób. Węgorze trafiają do akwarium i tam są chwytane. Turysta łup może zabrać w reklamówce.

Jastarnia doczekała się zatem swoich węgorzowych igrzysk. Zresztą w wypowiedzi dla "Dziennika Bałtyckiego" burmistrz Jastarni wspomina o jeszcze jednym aspekcie zawodów: "większy sprzeciw może budzić np. solenie żywych węgorzy, bo tak je się przygotowuje do preparowania". Z tego co wiem, świadomy wędkarz nie będzie solił żywego węgorza, ale jak można wywnioskować ze słów burmistrza, w Jastarni dzieje się inaczej.

Żywe węgorze europejskie na zawody w Jastarni dostarczają rybacy. Oczywiście dorabia się do tego nową lokalną tradycję - bo przecież rybacy od dawna łapali węgorze i wyjmowali je rękami z sieci. I tutaj napiszę, no właśnie z sieci, a nie z akwarium. Przypominam, że te węgorze są zagrożone wyginięciem, ich liczebność na przestrzeni ostatnich 30 lat zmniejszyła się o 95 procent, a Ministerstwo Środowiska przyznało w marcu tego roku, że sytuacja tej ryby jest zła, i wprowadziło zakaz importu węgorzy do Polski.

Organizatorzy mówią: nie męczymy węgorzy. Czyżby? Do tego nazywają Dni Węgorza świętem tej ryby. Płetwa opada...

środa, 8 czerwca 2011

Czy oddadzą narodowi?

W czwartek w sejmowej podkomisji, posłowie, którym kończy się jesienią termin ważności, będą radzić nad projektem zmiany ustawy o ochronie przyrody. Jak pokazali już owi posłowie los obywatelskiej inicjatywy, która ma pomóc chronić między innymi Puszczę Białowieską, poprzez umożliwienie poszerzenia granic parku narodowego, nie jest pewny.

Przypomnijmy sobie, jak najpierw lewica, powiedziała niet, chociaż kilka miesięcy przed wypowiedzeniem przeciw, była za, i mówiła, jesteśmy za obywatelskim projektem zmian. Oczywiście te kilka miesięcy zmieniło perspektywę, tę wyborczą, bo gra idzie o wielką stawkę, o utrzymanie i powiększenie strefy wpływów na sejmowych ławach, w nadchodzących wyborach. A że lewica tradycyjnie mogła liczyć na mieszkańców Hajnówki i okolic, przeciwnych poszerzaniu parków narodowych bez prawa samorządowego weta, zmieniał trajektorię swojej wyborczej strategii.

Centrum i prawica też są nieprzewidywalne. Nie wiemy, co wymyślą ci z ekipy rządzącej, bo walka o przetrwanie na szczytach władzy rozpoczyna się na wielką skalę. Prawica też za bardzo ochrony przyrody nie rozumie i w tym zakresie angażuje się w obronę korporacji LP przed prywatyzacją, co jak pokazuje przykład z Puszczy Białowieskiej, wcale nie oznacza ocalenia unikatowego leśnego ekosystemu. Obawiam się, że znów może przegrać przyroda i wraz z nią, my, obywatele, nie tylko te ćwierć miliona ludzi podpisanych pod inicjatywą zmiany szkodliwego prawa w zakresie tworzenia parków narodowych.

Drodzy posłowie, nie głosowałem na was i nie zagłosuję, ale wśród tych 250 tysięcy podpisanych są też wasi wyborcy. Uszanujcie ich apel i oddajcie polskiemu społeczeństwu parki narodowe. Nie zostawiajcie w rękach samorządowej samowolki decyzji w sprawie przyszłości najcenniejszych przyrodniczo obszarów w naszym kraju. Pozwólcie Ministerstwu Środowiska mieć ostateczny głos w sprawie powstania bądź poszerzenia parków narodowych!

piątek, 27 maja 2011

Przez łupek do atomu

Strategia jest prosta. Wrogiem budowy elektrowni atomowej są ekolodzy. Co w takiej sytuacji zrobić? Zrobić wszystko, aby ekologów zapluć, ośmieszyć i pokazać w jak najgorszym świetle. A że Polska nagle zaczęła marzyć o hegemonii podszytej łupkiem, to najpierw należy odnaleźć wrogie siły, które te marzenia chcą Polsce odebrać.  Po drugie władza potrzebuje spektakularnych sukcesów, nawet jeśli pozostaną one w sferze życzeń.

Nie od dziś wiadomo, że nad Wisłą news o odkryciu złóż gazu łupkowego, rozbudził fantazje. W końcu gazem kraj może stanąć, nieważne za jaką cenę, ale środkowoeuropejski Kuwejt gotowy. Za łupkiem stanęło murem silne lobby, które od razu postanowiło uderzyć w twarz ekologów, i pokazać palcem zielonych "wrogów" narodowej potęgi. Nikt z lobbystów nie tłumaczy jednak ludowi, że nawet jeśli łupek stanie się ciałem, to lud nic z tego nie będzie miał. Zarobi ktoś na koncesji, i koncerny, z pewnością nie-polskie, które zrobią dobry biznes. Oczywiście problemy środowiskowe, które wiążą się z eksploatacją gazu łupkowego, nie są istotne. Właściwie nie ma miejsca na argumenty o szkodliwości takich działań.

Obrońcy narodowego dobra idą w zaparte i głoszą wszem i wobec: ekolodzy, agenci Rosji i sprzymierzeńcy sojuszu, podobno taki istnieje, o nazwie zachodnioeuropejsko-rosyjski.W tej sytuacji cała nadzieja w Ameryce. Obama przyleciał, na pewno zostanie sojusznikiem. Wirtualna Polska pisze wprost: Polska i Ameryka zmienią układ sił na świecie. Zastanawiam się kto wymyśla takie bzdury!

Inny tytuł, Polska, z polsko brzmiącym tytułem "The Times", również broni polskości, powołując się na opinię dwóch emerytowanych, nikomu nieznanych czeskich generałów, którzy zostali chętnie wysłuchani nad Wisłą i głoszą, że ekolodzy są bronią Moskwy. Generałowie są przekonani, oni nawet nie stawiają tezy, tylko nie wiem skąd pochodzi ich wiedza. Wszystko wskazuje na to, że są to przemyślenia rodem z wieczoru przy kuflu z wojakiem Szwejkiem. Tyle, że Szwejk jest zabawny, a generałowie, swoją drogą lepiej brzmiałoby pułkownicy, już takimi nie są.

Wciska się zatem kit w szpary społecznej świadomości, odwraca uwagę od realnych problemów, i nie zastanawia się nad tym, co naprawdę należy zrobić. Teraz wszystkie problemy Polski ma rozwiązać łupek. Czeka nas zatem istna łupanina, bez zasad, niewiarygodna i agresywna.

Przemyślenia czeskich generałów potwierdza anonimowy (!) przedstawiciel Ministerstwa Gospodarki - z pewnością nie jest lobbystą, tylko lobbuje  - zdradzając przez przypadek autorowi tekstu o zmianie układu sił na świecie, że tak, Rosjanie ekologom przelewają ogromne sumy, a przynajmniej mogą przelewać.

Biedna polska dziewica o imieniu Łupek, jest zatem zagrożona wzięciem w jasyr, w roli pohańców, ekolodzy, zaś Wielką Portę odgrywa Moskwa. Ale są owi niezłomni mali rycerze, którzy dziewicę obronią, a jej cnotę wystawią po przegonieniu pohańców, zamorskiej dynastii. I zjednoczone Polsko-Amerykańskie imperium stanie się nowym światłem, które będzie zawsze płonąć dzięki gazowi łupkowemu, któremu w poddaństwo zostaną obrócone wszystkie inne narody świata.

Jednak to nie epilog tej "niezwyczajnej" historii z dzikich polskich pól. Okazuje się, że każdy kij ma dwa końce.  I jest na jednym z nich łupek, a na drugim energetyka atomowa. Dzięki łupkom i wmawianiu ludziom, że jest wojna i zielona kolumna Rosji zagraża polskiej potędze, próbuje się zniechęcić społeczeństwo do ruchu na rzecz ochrony środowiska. Hasło: Zielony jesteś, to na pewno jesteś "ruski", idealnie wpisuje się w działania innego lobby, na rzecz budowy elektrowni atomowej, której przeciwstawiają się ekolodzy. Przecież oni nie mają racji, działają na zlecenie Rosji, będzie wmawiać ludowi łupkowo-atomowe lobby. I cel swój może niestety osiągnąć, przynajmniej przez pewien czas. A przy okazji znów zarobią Amerykanie, bo sprzedadzą Polsce technologie niezbędne do powstania jądrowego reaktora.

Każda władza, której notowania są zagrożone, będzie sięgać po mity, które sama stworzy. Wizja łupkowej potęgi, dobrze się sprzedaje, wierzą w nią nawet dziennikarze. Władza nie wybierze przecież drogi dłuższej, ale znacznie bardziej opłacalnej w perspektywie następnych 40 lat. Nie postawi na rozwój energetyki przyjaznej dla środowiska, nie będzie zwiększać efektywności energetycznej. Bo i po co. Liczy się działanie na efekt natychmiastowy, a takim jest obwieszczenie ludowi mamy łupek, bo nawet jeśli się nie uda, i nic z tego nie wyjdzie, wtedy zwali się winę na ekologów, sprzymierzonych z Rosją. I mroczne moce ponadnarodowych spisków wymierzonych w Polskę.

środa, 25 maja 2011

Wajraka o przyrodzie pisanie

Z książkami polskich autorów o przyrodzie, jest tak jak z polskimi książkami o Afryce. Dobrych jest niewiele. Do policzenia wybitnych mogą posłużyć palce jednej ręki. Wśród tych ostatnich znajduje się bez wątpienia "Kuna za karolyferem" Adama Wajraka i Nurii.

Adama Wajraka poznałem, jak większość z was, przede wszystkim dzięki jego tekstom publikowanym w "Wyborczej". Jest on tym jednym z nielicznych dziennikarzy w opiniotwórczych mediach, który pisze o przyrodzie z pasją i zaangażowaniem, bo to jest jego świat, którego konsekwentnie się uczył, i który szczerze kocha. Przyroda dla Wajraka to coś więcej niż zadrukowane kolumny w gazecie. Wajrak nad Rospudą, Wajrak zbiera podpisy za ochroną Puszczy Białowieskiej, a teraz Wajrak w nowej edycji "Kuny za karolyferem".

Dobrze czyta się Wajraka i Nurię, właściwie płynie się między kolejnym rozdziałami.  Jest tytułowa kuna, są bociany i szacowna wrona, nie zabrakło Julka. Książka polsko-hiszpańskiego tandemu jest tym, czego często brakuje w opowiadaniu o przyrodzie.

Dobre opowieści o świecie przyrody, które opierają się bylejakości, praktycznie nie pojawiają się w księgarniach, poza "Ptakami" Andrzeja Kruszewicza, albo bardzo ciekawą publikacją Filipa Zięby o tajemniczym tytule "On" - czyli "Prawie wszystko o tatrzańskim niedźwiedziu".

Dlatego, tym którzy jeszcze nie czytali, gorąco polecam "Kunę" Wajraka i Nurii. Lektura obowiązkowa nie tylko dla amatorów, ale również dla fachowców, zwłaszcza z tego naukowego skrzydła, które nie potrafi wyjaśnić ludziom dlaczego przyroda jest taka ciekawa. Zarażajcie ludzi przyrodą jak Wajrak, Nuria, Kruszewicz. Od tego czy wpoimy obywatelom naszego kraju szczerą miłość do przyrody zależy los zagrożonych gatunków i ich siedlisk, Puszczy Białowieskiej, Knyszyńskiej, polskiej części Karpat. A przede wszystkim los nas, ludzi, bo zbyt często zapominamy, że jesteśmy częścią świata przyrody.


PS. Leniwych informuję, że wystarczy kliknięcie na kulturalnysklep.pl i zakup online, albo nabycie książki w najbliższym kiosku!

wtorek, 24 maja 2011

Cyklon wyruszył pierwszy!

Osiem fok szarych zostało wypuszczonych wczoraj do Bałtyku. Cztery z nich były potomstwem Bubasa. Trzy przyjechały z warszawskiego ZOO. Ósma została znaleziona w stoczni w Gdyni. Teraz rozpoczęły nowe, samodzielne życie.

Natura fok nie rozpieszcza. Przez trzy tygodnie po narodzinach przebywają pod opieką matki, która karmi je niezwykle pożywnym i tłustym mlekiem. Szczenięta przybierają na wadze, zaś samica błyskawicznie zrzuca kilogramy. Po okresie karmienia, foka zostawia swoje potomstwo i rusza w dalszą wędrówkę. Szczenię zostaje w miejscu swoich narodzin, dopóki nie poczuje głodu i wiedzione instynktem nie wyruszy do morza w poszukiwaniu pokarmu.

Te kilka zwierzaków, w chwili wypuszczania, po raz pierwszy, chyba, że urodziły się w naturze, widzą morze. Bywało już tak, że zamiast wody uciekały w stronę wydmy. Zdarza się również, że siedzą tuż przy brzegu i do morza wcale się nie spieszą. W tym roku było inaczej. Przykład dał Cyklon, wychowanek warszawskiego ZOO, który chociaż najmniejszy z całej ósemki, okazał się najbardziej zdecydowanym "fokiem". Ruszył przed siebie nie oglądając się na inne foki - imię Cyklon wymusza pewne zachowania. Pozostałe foki dłużej podejmowały ostateczną decyzję. Certa i Cekin, to pozostałe dwie foki z Warszawy, oraz potomstwo Bubasa, Knop, Koga, Kil i Klif, ociągały się z wyborem nowej drogi życiowej. Natomiast Nautek poczuł zew natury, i dopiero po krótkiej chwili przypomniał sobie, skąd pochodzi. Nic na to nie wskazywało, bo w okresie przebywania w fokarium unikał kontaktu z wodą. Ale morska bryza przypomniała mu o tym, gdzie jest jego miejsce.

Dotychczas wypuszczane foki radziły sobie całkiem nieźle. Większość z nich przeżywała pierwsze miesiące. Przed nimi jednak szereg niebezpieczeństw. Przypadkowy przyłów, choroby i pasożyty, wreszcie oddziaływanie substancji chemicznych, które niestety wciąż trafiają do Bałtyku, i zostają w nim na wiele lat. Długotrwałe oddziaływanie tych chemikaliów może mieć, tak jak w przypadku człowieka, negatywny wpływ na system odpornościowy i rozrodczy foki.

Trzymam płetwy, przepraszam kciuki, za tegoroczne pokolenie fok, które właśnie wróciły do Bałtyku. Przydadzą się w naszym morzu, bo okazuje się, że liczba fok szarych znów spada, i dla Bałtyku, jest to obecnie około 20 tysięcy osobników, a nie, jak jeszcze niedawno szacowano, że 25 tysięcy. Dla porównania dodam, że jeszcze 100 lat temu było ich pięć razy więcej. Za gwałtowny spadek ich liczebności odpowiada człowiek. Homo sapiens, jako, że z definicji jest myślący, może pomyśleć teraz, jak nie dopuścić do kolejnego gwałtownego kurczenia się foczej populacji.

Poniedziałkowe wypuszczanie było wyjątkowe jeszcze z jednego powodu. Tego samego dnia, u ujścia Wisły pojawiło się w jednym miejscu 13 fok. Z kolei dalej na wschód zaobserwowano jeszcze jedną fokę. Zatem mieliśmy na polskim wybrzeżu, tego samego dnia aż 22 foki szare!

Może wkrótce foki będą częstszym gościem na naszym brzegu. W końcu jeszcze wiek temu było ich u polskich wybrzeży około 1000! Dziś w ciągu roku obserwowane są nadal rzadko.


PS. Każda z fok jest wyposażona w nadajnik. Zainteresowanych odsyłam na specjalną stronę, gdzie przez najbliższe pół roku można śledzić wędrówkę wypuszczonych fok www.wwf.pl/baza_ssaki/mapa/index.php. Polecam tę wirtualną obserwację!

niedziela, 22 maja 2011

Wszyscy możemy być ekologami

Dlaczego lubię ruch ekologiczny? Jeżeli miałbym odpowiedzieć na tak postawione pytanie jednym zdaniem – za jego bioróżnorodność.

Dodałbym jeszcze, że jest w tym ruchu miejsce dla różnych poglądów, które łączy wspólny cel, ochrona środowiska. Będąc ekologiem nie musimy popierać partii Zielonych, nie musimy być zwolennikami lewicy. Nie musimy też rezygnować z konsumpcji mięsa. Możemy natomiast nie jeździć samochodem, przesiadając się na rower bądź do komunikacji publicznej. Segregować odpady. Unikać zakupów w foliówkach. Inwentaryzować bociany białe. Dzielić się z innymi swoją przyrodniczą pasją A to wszystko wcale nie wymaga wyrzeczeń, ba, nawet nie sprawi, że poczujemy się męczennikami za sprawę, bo robimy to również dla siebie.

Manuel Castells w książce „Siła tożsamości” podjął próbę typologii ruchu na rzecz ochrony środowiska. Wyróżnił pięć jego typów. Pierwszą grupą są miłośnicy przyrody. To ci, którzy chcą ocalić dzikość miejsc, w których nadal możemy obserwować rzadkie gatunki  roślin i ptaków. Miłośnicy troszczą się o powstrzymanie procesu degradacji środowiska w miejscach cennych przyrodniczo. Drugim typem ruchu są lokalne wspólnoty, które włączają się w ruch ekologiczny w obliczu zagrożenia swojej małej ojczyzny, kiedy dowiedzą się o planowanej budowie elektrowni atomowej albo drogi szybkiego ruchu, która ma powstać obok ich domu. Na ogół ich ekologiczna świadomość jest bardzo niska, ale w obliczu zagrożenia dla swojego zdrowia, zaczynają troszczyć się o środowisko. Grupą trzecią są zwolennicy ekologii głębokiej, swoista ekologiczna kontrkultura. Kontestacja nie jest jednak udziałem kolejnego typu ruchu, nazywanego przez Castellsa ruchem ekowojowników. Zwracają oni uwagę opinii publicznej na problemy globalne. Wreszcie ostatnią grupą są ekopolitycy, tzw. „zatroskani obywatele” zrzeszeni w partii Zielonych. 

Każdy podział wymaga pewnych skrótów i uproszczeń. Nie jest też tak, że wybieramy tylko jeden typ ruchu. Można być ekowojownikiem, miłośnikiem przyrody, sympatykiem grupy zagrożonej szkodliwą dla środowiska inwestycją. Można jednocześnie nie być zwolennikiem zielonej partii, bo nie tworzy ona uniwersalnego programu, i nie godzi poglądów wszystkich, którzy są ekologami. Można nie być wegetarianinem. Jest się przy tym osobą nie zależną, trudną do zmanipulowania. Nie musimy się zrzeszać i zostawać jawnymi aktywistami jednego ruchu. Można mnożyć te i inne przykłady. 

Castells uważa, że ruch na rzecz ochrony środowiska idealnie zagospodarował oczekiwania współczesnych społeczeństw. Tworzy stosunkowo uniwersalną ofertę, bo działa również w interesie nas samych, jako gatunku i naszego siedliska. Jest też alternatywą dla osób, które cenią niezależność i dostrzegają potrzebę krytycznego spojrzenia, również na ruch, z którym się identyfikują.

Cenię ten ruch za to, że dzięki jego działaczom i ich sojuszowi z naukowcami, mogę wciąż cieszyć się widokiem ostoi przyrody. Mogę mieć wpływ na ocalenie Puszczy Białowieskiej. Mogę każdej wiosny przyglądać się wędrującym ptakom. A zimą odnaleźć tropy wilka na śniegu. Mogę też nie zgadzać się z osobą, która identyfikuje się z tym ruchem. Mieć inne poglądy na te same kwestie.

Od tego w jakim stanie jest środowisko, zależy nasza przyszłość. Już nie kolejnych pokoleń, myślących w kategoriach czasu glacjalnego o wnukach swoich wnuków i jeszcze dalej w przyszłość, ale nasza, tu i teraz. A przyroda, której jesteśmy integralną częścią, jest naprawdę fascynująca, tak jak i sami ludzie. Wszyscy możemy być ekologami.

Dlaczego lubię ruch na rzecz ochrony środowiska i uważam, że jest on najciekawszą formą społecznego zaangażowania? Za jego bioróżnorodność.

środa, 18 maja 2011

Żółty brzuch

Leżałem sobie na skraju brzeziny, w majowym słońcu. Liście brzozy szeleściły, i wśród tego szelestu odzywał się żołtobrzuch nazywany trznadlem. Ten pospolity mieszkaniec terenów otwartych, towarzyszy mi bardzo często w czasie moich wędrówek.

Spotkać trznadla nie jest trudno. Rozpoznanie też nie należy do skomplikowanych. Nazwa żółtobrzuch zobowiązuje! I oczywiście ten charakterystyczny śpiew. Posłuchajcie!


Wspaniały!

Żółcią jest "pomalowany" nie tylko brzuch, ale i głowa trznadla. Oczywiście najintensywniej ubarwiony jest samiec w okresie zalotów. Samica jest mniej wyżółcona. Kiedy już nie trzeba zabiegać o jej względy, samiec zaczyna ją przypominać swoim ubarwieniem, przybierając oliwkowy odcień.

Kiedy słyszymy śpiewającego trznadla, można domyśleć się, że próbuje on wabić partnerkę. W tym celu siada na gałęzi drzewa bądź krzewie i powiadamia o swoim istnieniu.

Gniazda trznadla, na które udało mi się dotychczas natknąć znajdowały się przede wszystkim na ziemi. Lęgi trznadel może zaliczyć nawet trzy w ciągu roku. Po wychowaniu kolejnego pokolenia, trznadel zostaje z nami, zimując w Polsce.

Warto rozglądać się za trznadlem, bo obserwacja jest stosunkowo łatwa, a i sam trznadel prezentuje się bardzo ciekawie. Ilekroć słyszę trznadlową "piosenkę" przypomina mi się ta brzezina, od której zacząłem krótki opis żółtobrzucha.

wtorek, 17 maja 2011

Ten, który siedzi w trzcinie

Ten to dopiero potrafi wyśpiewywać. Przyglądam się jego koncertom, a jeszcze częściej im przysłuchuję, kiedy jestem na plenerowym występie tego gatunku w Polsce, w ramach jego dorocznej trasy koncertowej. Zapraszam się na ten występ sam, bo ów ptasi "wokalista" nie prowadzi działalności artystycznej z myślą o ludziach.

Powiecie mały i w odcieniach brązu. Krzykliwy w swoich popisach. A ja jednak zdania nie zmienię. Bo trzciniak zwyczajny, to jest ktoś!

Jeszcze dwa tygodnie temu wysłuchiwałem jak zahipnotyzowany jego koncertu na Stawach Pieszowolskich. Nie dość, że słyszałem, to cały czas widziałem, zbliżoną w kolorze do ubiegłorocznych badyli trzcin sylwetkę, z czerwono-pomarańczową plamą, ukazującą się w momentach śpiewu, wraz z otwieranym dziobem.

Zawsze kiedy słyszę trzciniaka, wiem, że teraz mamy już na pewno wiosnę. Podobnie jak przypadku trznadla żółtobrzucha, który kojarzy mi się z leniwymi popołudniami na łąkach, kiedy lato jest w pełni.

Usłyszeć trzciniaka aż tak trudno nie jest. Spotkać go można również w Warszawie. Wystarczy przejażdżka w rejonie Czerniakowa i Siekierek, w pobliżu Wisły, albo Jeziorka Czerniakowskiego.

Trzciniak ma też inne talenty. Potrafi budować piękne gniazda, w trzcinowiskach, których konstrukcja zabezpiecza ich żywą zawartość przed wypadnięciem. To niestety potrafią wykorzystać kukułki, podrzucając trzciniakom swoje jajo.

Trzciniak wyprowadza jeden lęg w roku. Jeśli pisklęta mają dużo szczęścia, nie przeszkodzi im też skrzydlaty pasożyt, czyt. kukułka, to po miesiącu zaczynają samodzielnie latać. Zanim jednak polecą, wychodzą z gniazda, i przed nauką latania korzystają  z łodygi trzciny, gdzie są jeszcze przez pewien czas dokarmiane przez rodziców.

Trzciniak, zresztą nie tylko on, budzi we mnie ogromny szacunek i sympatię. I jest kolejnym dowodem na to, jak niezwykły jest świat przyrody, ten najbliższy, wokół w nas. Zachęcam do wypatrywania i podsłuchiwania trzciniaków.


Jak ja to lubię!

poniedziałek, 16 maja 2011

Wschodnie "szorty" i "longpleje" (1)

Wracam myślami na Polesie. Piękna kraina, której niewielki fragment pozostał w Polsce. Trudno powiedzieć, gdzie to Polesie tak naprawdę się zaczyna, zaraz za Łęczną z dzikiem w miejskim herbie? A może jeszcze dalej? Polesie, które znam, zaczyna się każdej wiosny. Od kilku lat jeżdżę tam regularnie, i zakochuję się od nowa. W drodze, która wiedzie zadrzewioną groblą, w kołujących nad łąkami ptakach, w żurawiach zaskoczonych obecnością człowieka, i niewielkich jeziorach, porzuconych w lasach, bronionych przed tłumami, bo z mało gościnnym z punktu widzenia leżaka, brzegiem.

Szkoda "chłopaka"!

Okazuje się, że nie tylko niedźwiadek z Tatr, ale i foka z Bałtyku, znalazła się na liście gatunków chronionych, które zabija człowiek. Samiec foki znaleziony w ubiegłym tygodniu w Gdyni, przeszedł na tamta stronę życia, najprawdopodobniej przy pomocy ludzi. Świadczą o tym wyniki oględzin, dokonanych przez pracowników Stacji Morskiej w Helu: Zgon nastąpił w wyniku uderzenia tępym przedmiotem, o czym może świadczyć zdruzgotana czaszka po jednej stronie głowy i widoczny wylew w oku. Wyklucza się śmierć z przyczyn naturalnych, bo foka była młodym, zdrowym i dobrze odżywionym samcem. Nie ma też mowy o zderzeniu z ostrym przedmiotem, np. ostrym elementem statku, bo na skórze martwego samca nie ma śladów przeciętej skóry.

To nie pierwszy przypadek, kiedy na wybrzeżu znajdowana jest martwa foka. Niestety w tym przypadku tragiczne mogą okazać się okoliczności jej śmierci. Każda taka śmierć jest smutnym wydarzeniem, bo foki szare w Bałtyku wciąż nie mają się najlepiej. W ubiegłym roku na spotkaniu HELCOM okazało się, że ich liczba znów spada. Zamiast 24-25 tysięcy, jest ich o pięć tysięcy mniej. Jeszcze w latach 80. było ich zaledwie cztery tysiące.

Na polskim wybrzeżu foki są wciąż rzadkim gościem, a jeszcze sto lat temu, na obszarze Pomorza Gdańskiego i byłych Prus Wschodnich, było ich około 1000. Traktowano je jednak jako konkurentów dla rybaków, więc postanowiono wytrzebić, co zresztą się stało jeszcze przed drugą wielką wojną.


Szkoda "chłopaka"! Naprawdę szkoda!

piątek, 13 maja 2011

Mała, niepozorna i ma tylko jeden cel!

Jest mała, niepozorna i ma tylko jeden cel. Dobrać się do twojej krwi. Od tego, czy to zrobi, zależy jej los i przetrwanie gatunku. A że my ludzie, nieowłosione ssaki, lubimy w ciepłe dni odkrywać swoje ciało, ona jest z tego powodu szczęśliwa.

Meszka, to jej popularna nazwa, należy do wielkiej rodziny meszkowatych, łac. Simuliidae. Należy do niej aż 1750 gatunków tych owadów. W Polsce spotyka się 50 z nich.

Meszka jest na ogół niewielka. Jej długość wynosi średnio od 2 do 6 milimetrów. Jej ciało jest przystosowane do zadań wyznaczonych meszkom przez naturę. Krwiopijne są samice. Samce wolą bezkrwiste posiłki.

Meszka-samica ma specjalny przecinak, którym dociera do krwi swoich ofiar. Po przecięciu skóry, wpuszcza specjalne enzymy, które pomagają jej w spijaniu krwistego napoju, a u ofiar, w tym u ludzi, wywołują reakcję alergiczną, a przynajmniej irytujące swędzenie.

Meszek nie byłoby w Polsce, gdyby nie obszary wilgotne, w rejonie rzek. To właśnie tam, w okresie wiosny, zanim pojawią się najwięksi wrogowie meszek, przychodzą na świat zastępy krwiożerczych samic i pijących nektar samców.

Samica, aby przeżyć i złożyć swoje przydziałowe od 150 do 500 jaj, musi pić krew. Po tym, jak jaja złoży, mijają cztery do pięciu dni, kiedy świat ujrzy kolejne pokolenie meszek.

O meszce przypomniałem sobie wczoraj, kiedy moja stopa spuchła po ukąszeniu owada. Przyznam, to stworzenie potrafi być uciążliwe, i moja tolerancja na jego obecność jest żadna. Zdecydowanie bardziej wolę komary. Te przynajmniej ostrzegają przed swoją wizytą. A meszka, niczym niewidzialny przez radar samolot, uderza w najmniej oczekiwanym miejscu i momencie. Uroki wiosny! Na szczęście te występujące w Polsce, nie przenoszą chorób. Mogą za to dotkliwie pokąsać, czasami z opłakanym dla ofiary skutkiem.

Meszko pozwól żyć!

czwartek, 5 maja 2011

Kroniki rowerowe, czyli Bubas obserwuje Homo sapiens

1
Rowerzysta nie ma w Polsce łatwego życia. Nie wystarczy założyć kasku, dobrze oświetlić roweru, przestrzegać przepisów. Zawsze znajdą się tacy, którzy spróbują wyeliminować rowerzystę z drogi.

2
Zastanawiałem się kiedyś, skąd w kierowcach tyle agresji, a w Polakach taka miłość do samochodu. Nie dość, że drogie w utrzymaniu, często na kredyt, są coraz bardziej popularne. Zwijają nam tory, ścieżek rowerowych nie przybywa w takim tempie, co samochodów...

3
Siadają za swoimi kierownicami, i pędzą, bo w modzie jest pośpiech. Zajeżdżają, taranują, czerwienią z zakurzenia, i za nic mają tych, którzy na dwóch kółkach, siłą własnych mięśni, upodabniają się do mieszkańców zachodnioeuropejskich metropolii, gdzie rower jest czymś oczywistym.

4
Zmienia się wciąż niewiele, poza wzrostem liczby pojazdów na czterech kołach. Tylko kierowcy są coraz bardziej udziwnieni. A może precyzyjniej ludzie są coraz bardziej agresywni, i ci za kółkiem, i ci bez kółka. Tutaj nieokrzesana natura człowieka pierwotnego, odziedziczona po wspólnych z małpami przodkach, bierze górę. I przestajesz dzielić ludzi, na pieszych, rowerzystów i zmotoryzowanych, bo w gruncie rzeczy, wszyscy są tacy sami.

5
Scena, którą zaobserwowałem na przejściu dla pieszych na jednej ze stołecznych ulic, najlepiej obrazuje skalę agresji, która niestety udziela się również i nie zmotoryzowanym uczestnikom ruchu drogowego. Pani A., ubrana z klasą, w drodze do swojej korporacji, zdenerwowała się samochodem, wjeżdżającym na nią, kiedy ona miała zielone światło, a pojazd czerwone. I w tym momencie wstąpił w nią syndrom rozjuszonego byka. Pobiegła za samochodem, obijając pojazd parasolką. Kierowca, jak się okazało również kobieta, nazwijmy ją Panią B. zaciągnęła hamulec ręczny i wyszła z samochodu. Sczepiły się obie Panie za włosy, przewróciły na asfalt i zaczęły nawzajem okładać. Obserwując tę scenę, pomyślałem - byle nie dać się zwariować.

6
Patrząc na ulice polskich miast i często wsi, można dostrzec samochodową rewię na asfalcie. W oczach kierowców siekiera, jeśli takiemu podpadniesz, strzeż się rowerzysto. Pieszy też ma małe szanse. On albo ona - czytaj kierowca - jeszcze cię załatwią. Rowerzyści też grzeszą, piesi nie są bez winy.

7
Wiem, że Polska jest krajem rozwijającym się, na niekończącym się dorobku, ale czasami mam wrażenie, że została wydrenowana z rozumu. Zwłaszcza kiedy zmagam się z kierowcami. Wtedy jednak powtarzam sobie, byle nie dać się wydrenować ze spokoju. A o to niestety jest coraz łatwiej. W takich chwilach przypominam sobie jedną mądrą myśl: Kiedyś zabraknie paliwa, i cały ten kram stanie, zdumiony tym, że trzeba przesiąść się na rower.

Bubasa ciągnie na polski wschód

Mawiają , że ciągnie drewno do lasu. Bubasa też ciągnie, ale nie tylko do lasu. Wymarzył sobie krainę swojego dzieciństwa, którą popularnie nazywamy ścianą wschodnią.

Ten wschód jest niezwykły z wielu powodów. Zaczyna się na północy, w rejonie Puszczy Romnickiej, potem przez Suwalszczyznę, Puszczę Augustowską, Doliny Biebrzy i Narwi, Puszcze Knyszyńską i Augustowską, przecina graniczny Bug, i przechodzi w Polesie, Roztocze i wreszcie Bieszczady.

Każdy z zakątków polskiego wschodu ma w sobie wiele uroku. Przyroda polskiego wschodu, pomimo rosnącej presji ze strony zwolenników przekształcania bagien i lasów w użytki, jeszcze się trzyma. Krainami, gdzie wracam najczęściej są Puszcza Knyszyńska, Polesie i Roztocze. O tym środkowym w następnych wpisach na blogu.

środa, 4 maja 2011

Do jutra!

Nie tęskniłem ani za internetem ani za komputerem. Do pierwszego nie miałem dobrego dostępu. A drugi, drugi leżał obok plecaka, i nie znalazł się na peryferiach mojej uwagi. Ten brak bliskiego kontaktu z internetem wynikał z bezpośredniego spotkania z przyrodą. Było naprawdę miło.

Niedługo napiszę więcej.

Witajcie w mroźnym maju! Do jutra!

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Dziwy wokół ujścia

Polska to dziwny kraj. Jest grupa pasjonatów, ornitologów, którzy jak co roku chcą  badać ptaki w kilku nadmorskich rezerwatach. Jednak na ich drodze stają urzędnicy i mówią: Nie przejdziecie. A ja, Bubas, pyta: Dlaczego im zabrania się przechodzić, a nie czyni się tego w przypadku na przykład wędrujących śledzi? Zaraz mi ktoś przypomni, że śledzie depczą po pewnej mieliźnie, bo tam karty rozdaje inny urząd, już nie od ochrony środowiska, tylko od morza, ale...

kiedy ornitolodzy chcą prowadzić obserwacje, tuż pod okiem mew, pikujących nad ujściem Wisły, trwają w najlepsze prace, prowadzone z użyciem ciężkiego sprzętu, które mają udrożnić i pogłębić. Prace prowadzi inna instytucja, o wdzięcznej nazwie RZGW. Owa instytucja, za nic ma okres lęgowy ptaków, i fakt, że pracuje w rejonie, gdzie znajduje się jedyna krajowa kolonia rybitw czubatych i jedna z największych w Polsce kolonii rybitw rzecznych. RZGW nie uzyskała wymaganych decyzji od innych instytucji, zajmujących się ochroną przyrody w zakresie płoszenia i niszczenia siedlisk gatunków chronionych.

RZGW zrobiło jednak swoje, a ornitolodzy, mam nadzieję też się nie poddadzą. Bo tylko w nich nadzieja, że uda się ocalić przyrodę w tym niezwykłym zakątku Polski.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Czasami szkoda płetwy na klawiaturę

W życiu Bubasa dzieje się wiele. Zestarzał się o kolejny rok, i w zasiedlonym przez siebie basenie świętował okrągłą, dwutrójkową rocznicę. Dotarły też do Bubasa wieści, że do Bałtyku wypuszczą małe foki, które urodziły się w tym roku w warszawskim ZOO.

Bubas zastanawia się, czy takie foki poradzą sobie z naturalnym żywiołem, skoro dorastają w warunkach ogrodu zoologicznego, i nikt ich nie trenuje w zakresie bałtyckiego survivalu. Bubas myśli też sobie, czy przypadkiem nie jest tak, że opiekunowie warszawskich szarych, nie powinni zapobiegać kolejnym narodzinom w zoologu. To już nie pierwsze warszawskie pokolenie fok, które przychodzi na świat, i nie ma prostego sposobu na rozwiązanie problemu przefoczenia basenu w ZOO.

Wkrótce okaże się, co z odległymi krewnymi z Warszawy. Oby było jak najlepiej.

Bubasowi uderza do głowy wiosna. I dlatego, rzadziej melduje się przed komputerem, bo kiedy wiosnę czuje w płetwach, szkoda płetw na klawiaturę. O swojej szufladzie z notatkami, nie zapomina, i z mniejszą bądź większą regularnością, będzie publikował swoje wpisy.

środa, 13 kwietnia 2011

Nadwiślański emirat łupkowy

Będziemy mieli nowe państwo na mapie Europy. Emirat łupkowy, który już istnieje w głowach marzycieli o polskim imperium. O zaletach gazowej łupaniny napisał nawet "Gość niedzielny", wietrząc jednocześnie światowy spisek przeciwko Polsce. Ale o spiskach nie będę pisał, bo są znacznie lepsi "fachowcy", od roztrząsania wszelkich odmian tajnych porozumień. Przytoczę tylko pewien cytat z "Gościa". Cytat, który uspokaja czytelników tego pisma, że najpierw coś zniszczą, ale potem, przywrócą do stanu przed wierceniami... Istny cud?

"– Realnym problemem przy eksploatacji złóż gazu łupkowego może być to, że w czasie robienia odwiertów próbnych całkiem spory teren wokół wiertni zamieniany jest na składowisko – mówi dr Paweł Poprawa z Państwowego Instytutu Geologicznego. – Tam jest magazyn rur i różnego rodzaju sprzętu, parkuje kilka, czasami kilkanaście tirów. To wszystko nie jest piękne, ale dotyczy tylko pierwszego okresu eksploatacji. Później teren jest rekultywowany i przywracany do stanu sprzed wierceń. Pozostaje sam zawór i niewielki teren wokoło – tłumaczy dr Poprawa. Wraz z rozwojem technologii wierci się jednak coraz mniej. Już dzisiaj z jednej lokalizacji robi się 20–30 otworów. Duży teren eksploatuje się z jednego punktu na powierzchni. Po to, by to oddziaływanie na krajobraz było jak najmniejsze. To nie zmienia jednak faktu, że w okresie budowy i pierwszych prób do każdego z takich otworów przyjeżdżają tiry ze sprzętem, a to generuje hałas i pył. Drogi, jakie będą budowane do poszczególnych odwiertów, będą wąskie. Jeżdżące nimi ciężkie samochody mogą być dla mieszkańców (o ile tacy będą w pobliżu odwiertów) uciążliwe. Trzeba jednak przyznać, że ten problem jest jednorazowy. Samochody muszą przywieźć sprzęt. Nie będą tygodniami jeździły tam i z powrotem. Hałas generuje też samo wiercenie otworu, które może trwać nawet kilka tygodni. Znacznie krócej, bo zaledwie kilka, kilkanaście godzin, hałasują generatory wtłaczające pod ziemię wodę. Jej wysokie ciśnienie powoduje, że skały pękają, a z pęknięć może wypłynąć gaz. Ten proces nazywa się szczelinowaniem. By hałas wiercenia i generatorów był jak najmniej dokuczliwy, wiertnie obudowuje się czasami ekranami akustycznymi."

Jednym słowem doktor Poprawa uspokoił czytelników, mówiąc, zniszczy się wszystko, ale potem przywróci do stanu przed wierceniami. Doprawdy, nadwiślański emirat łupkowy, to będzie jakiś kraj cudotwórców.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Pomnik drogowca

Jest w Polsce kilka takich miejsc, które mogą służyć za pomnik polskiego drogowca. Najlepiej zachowane ślady tego wiekopomnego monumentu znajdziemy na trasie niedokończonej olimpijki, która na fali przyjaźni, miała połączyć towarzyszy sportowców, pędzących na olimpiadę w Moskwie. Jednak nie wszyscy dostrzegają "talent" polskiego drogowca.

Najgorsi są przyrodnicy i ekolodzy. Bo przez nich trzeba chronić te ryby, rzeki, ptaki, lasy i bagna. Co więcej są też owady i inne, na przykład słynne minogi z Wisły. Wiadomo minóg nie ryba, więc po co nam minóg.

I co? I nijak drogi nie można wybudować. Drogowcy konsekwentnie wykorzystują motyw wroga autostrad, i niczym władza ludowa ostrzegają przed wrogami ludu. Za pośrednictwem mediów próbują ukazać złych zielonych bandytów, grabiących majątek skarbu państwa. Albo mówią o ekologach, którym płacą wrogie mocarstwa, za siedzenie nad Rospudą.

Nie inny w swojej wymowie jest tekst z dzisiejszej wyborczej. Autor tego artykułu postanowił zostać ostatnim sprawiedliwym, który stanie w obronie drogowców. A drogowcy zatarli ręce, i pożalili się na łamach dziennika, i zainspirowali powstanie mapy z ikonami ryby i ptaków, aby zobrazować skalę problemu.

Nikt nie dotyka jednak sedna problemu. To, że w Polsce nieudolnie buduje SIĘ. Skoro rząd nie potrafi zmodernizować kolejowej infrastruktury, to i z drogami nie będzie lepiej. A jak już są unijne fundusze, to buduje się na oślep albo na EURO 2012. Może to dlatego ostatnio mamy taki wysyp planowanych lotnisk, bo władze łapią się brzytwy, tym razem skrzydlatej.

Tymczasem z naszymi drogowcami i ich talentem do budowy autostrad jest tak, jak z drogowcami zaskoczonymi zimą. Ci drudzy też mają swój pomnik. Bałwana.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Skrzydlata Polska

Polska na poważnie zamierza wzbić się w powietrze. Wzbić z miejsc, gdzie mgieł wiele, łatwo wlecieć na ptaki, albo trzeba wyciąć las, w celu ułożenia pasa startowego. Do tego dochodzą pomysły władz samorządowych i wojewódzkich, które będą promować swój region w niebie. Jeszcze chwila, i usłyszymy o pomyśle budowy terminalu, przygotowanego do obsługi lotów okołoziemskich i kosmicznych.

Pomysł na podróże samolotem przełamał już konwencję groteski. Bo ten pomysł, o ile zostanie zrealizowany, grozi niebezpieczeństwem dla pasażerów, których będzie ładować się do samolotów lądujących bądź startujących w rejonach podwyższonego ryzyka. Modlin, położony w pobliżu miejsca, gdzie spotykają się duże rzeki, podobnie Tykocin, nad Narwią, ze szlakami migracji ptaków, wytyczonymi w tych rejonach. Z kolei na Warmii, w rejonie Olsztynka, miał powstać pas startowy, który oznaczałby wycięcie lasu.

Wszystkie te lotniska łączy jeden wspólny mianownik. Powstają w chybionych lokalizacjach, w oddaleniu od miejsc, gdzie mieszkają ewentualni pasażerowie, są forsowane na siłę, ku chwale gminy i województwa, spełniając zachcianki miejscowych kacyków i wymogi sprzedaży wyborcom wspaniałych pomysłów na rozwój ich małych ojczyzn. Jeśli się coś nie powiedzie, to wszystko będzie można zrzucić na zielonych, co protestują, i niweczą "wizjonerskie plany" regionalnych zarządów. A jak powstaną, to miejscowa społeczność, i tak nie będzie korzystać z tego lotniska, bo nie znajdzie się aż tylu chętnych do latania po świecie.

A decydenci, odpowiedzialni za rozwój powierzonych im terytoriów, mają w czterech literach fakty. To, że z Białegostoku wygodniej i szybciej do Warszawy czy Krakowa, można byłoby dojechać pociągiem, ale zamiast inwestowania w szybką kolej, oni wybudują lotnisko. Nie tylko ci z Białegostoku mają równie kuriozalne pomysły. Podkarpackie za 24 miliony złotych będzie promować Podkarpackie w niebie, na i w samolotach taniego przewoźnika Ryanair. Z tego co wiem, Ryanairem mieszkańcy podkarpackiego raczej wyjeżdżają, często w celu zmiany miejsca zamieszkania i pracy, ale innego zdania są urzędnicy. Z kolei 900 tysięcy złotych domagają się wykonawcy analiz, które zamówił marszałek województwa podlaskiego. Oczywiście ich ocena zrobiona za ponad półtora miliona złotych poszła do kosza, pieniądze jednak zostały na ich koncie. A teraz kiedy zleceniodawca mówi poprawcie, zleceniobiorca mówi, to znów mi zapłaćcie.

Ostatnio polski rząd uskarżał się, że nie ma pieniędzy na budowę dróg. I chce zabrać fundusze na budowę i modernizację kolei. Ale jak można przeczytać, są pieniądze na promocję w niebie. Podejrzewam, że takich pomysłów można będzie znaleźć więcej, a zbierając do jednego koszyka, znalazłyby się i pieniądze i na budowę dróg i na modernizację kolei.

piątek, 8 kwietnia 2011

Problemy Bubasa ze zdrowiem

Bubasowi zdrowie nie dopisuje. Rozchorował się i próbuje obronić przed kolejnym atakiem wirusowo-bakteryjnej zapaści. To nie był najlepszy tydzień w historii zdrowia i choroby bubasowego ekosystemu. Nudności, silny katar i ból. Wszystko w stanie pół-gorączki. Może to był tylko zły sen. Bubasowi póki co płetwa opada na kołdrę, zamiast na klawiaturę.

Jeszcze tu wrócę! Teraz chwila regeneracji niezbędnej po chorobowych wstrząsach.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Broń biologiczna polskich polityków

Doprawdy, dziwny jest ten świat polityki. Politycy opcji, która widzi w ochronie przyrody zagrożenie dla narodu, wołają w obronie bałtyckich morświnów. Fotografują się z fantomem morświna w ręku, i żonglują nim w sobie wygodny sposób.

Warto zapytać się ową opcję, co zrobiła dla morświnów, poza obecnie deklarowanym i interesownym poparciem. Bo morświn w rękach tej opcji, jest swoistą propagandową bronią biologiczną, i wykorzystuje się go w walce z urojonym niemiecko-rosyjskim spiskiem gazowym.

Co innego, gdyby gazociąg był z Norwegii do Polski. Wtedy nikt nie zastanawiałby się nad jego oddziaływaniem wśród wspomnianych na wstępie polityków, nawet jeśli ów gazociąg przebiegałby w całości w rejonie, gdzie istnieje największe prawdopodobieństwo występowania morświnów.

Tymczasem morświnów w Bałtyku jest coraz mniej. Obecnie naukowcy prowadzą kompleksowe badania dotyczące tych morskich ssaków. I wszystko wskazuje na to, że morświnów w Bałtyku nie ma już w liczbie 600, a najprawdopodobniej jest ich sześć razy mniej. I wcale nie giną od gazociągu, ale najczęściej w rybackich sieciach.

Na sam koniec, stosowny obrazek pod tym adresem.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Mazury już nie cud natury

"Na Mazury, Mazury, Mazury,
Na Mazury, gdzie wiatr zimny wieje,
Gdzie są ryby i grzyby, i knieje."

Ryb jest coraz mniej, knieje, a w nich grzyby też nie mają się dobrze, bo mazurski samorząd nie chce parku narodowego. Wieje tylko zimny wiatr. Nie zabraknie za to masowej tandety. Oto tegoroczna prognoza dla Mazur, a zwłaszcza Rucianego-Nida.

Najpierw była kampania, która wisiała w dużym formacie, nawet na stacjach warszawskiego metra, teraz jest godzina szczerości. Gmina Ruciane-Nida mówi NIE Mazurskiemu Parkowi Narodowemu. Syndrom gmin białowieskich udzielił się zatem gminom mazurskim i obawiam się, że ogarnie cały obszar Mazur.

Ruciane-Nida nie chce parków narodowych, nie chce też zmiany ustawy o ochronie przyrody, pod którą podpisało się ćwierć miliona osób, i której projekt czeka na poselskie zmiłowanie w sejmie. Ruciane-Nida pragnie zachowania prawa weta w sprawie tworzenia i powiększania parków narodowych. W końcu przyroda, to słowo, które budzi odrazę wśród wielu samorządowców, pomieszkujących na jej łonie. Pojawia się jednak problem z interpretacją kampanii reklamowej na rzecz Mazur, cudu natury, wspieranej przez te same samorządy. Skoro ma nie być parku narodowego, cud natury nie jest potrzebny. Obecnie Ruciane-Nida boi się tego cudu. Biedni samorządowcy muszą się teraz głowić, jak wytłumaczyć się ze swojego rozdwojenia jaźni. Bo chcieli cudu, jest projekt zmiany ustawy o ochronie przyrody, który mógłby ten cud skutecznie ochronić, ale teraz cudu nie chcą, i z przynależną lokalnej władzy histerią, powołując się na ruciańsko-nidzkie statuty, zaprzeczają istnieniu cudu i domagają się powstrzymania zmian legislacyjnych w polskim parlamencie.

Tymczasem zbliżają się wybory parlamentarne, kandydaci nie będą chcieli drażnić potencjalnych wyborców, i ich partie zajmą asekuracyjne pozycje, bo po co nadstawiać głowę dla jakiegoś parku narodowego. Każda polityczna opcja, w naszym pięknym kraju, będzie teraz mizdrzyć się do ludzi z terenu. Polscy politycy nie uśmiechną się jednak do polskiej przyrody. Ta przyroda, to jest zło konieczne.

A samorządy? Zamiast mieć prawo weta wobec inwestycji potencjalnie szkodliwych dla zdrowia człowieka, będą wetować parki narodowe, których istnienie na pewno poprawiłoby zdrowotną kondycję lokalnych społeczności.

niedziela, 3 kwietnia 2011

A Twój tatuś, co dziś zabił w lesie?

Chociaż sezon łowiecki za nami, to myśliwi już się zbroją. I nie omieszkali zwrócić swoimi zbrojeniami mojej uwagi, wywieszając wielkoformatową reklamę targów łowieckich.

Po raz kolejny uświadomiłem sobie, jak "wielkim" wyczynem jest bycie myśliwym, w tych "trudnych" współczesnych czasach. W celu ubicia dzikiej zwierzyny, należy się bowiem wyposażyć w sprzęt, który do najtańszych nie zależy, ale z pewnością zwiększa szanse na ustrzelenie zwierzaka. Na pewno też radykalnie, do zera, zmniejsza perspektywę przeżycia celu, do którego będzie strzelał myśliwy. W ten sposób myśliwy nie wróci o strzelbie, lecz z trofeum. Z racji tego, że wyrównanie szans ofiara-myśliwy wypadło z puli unijnych priorytetów, nie musi też dumać nad etyką tego zagadnienia. Niedługo nasi myśliwi, niczym amerykańskie siły zbrojne, będą odpalać specjalne pociski, uderzające z precyzją w ruchome cele w lesie i na łące, bez potrzeby wychodzenia z domu lub opuszczania ogniska.

Organizatorzy targów, chociaż nie sprzedadzą nam jeszcze wersji "Tomahawków" dla myśliwych, zapewniają szereg innych atrakcji. Oprócz możliwości zakupu nowoczesnego sztucera, wabików i innych gadżetów, będzie można też zakupić myśliwską biżuterię. Nie można przecież nie być na czasie i trzeb iść z zgodnie z duchem zmian. A jeśli poczujemy się już zmęczeni zakupami, organizatorzy przygotowali odpowiednie imprezy towarzyszące, w tym pokazy mody, wabienia jeleni i myśliwskiej muzyki. Jednak najbardziej "wzruszył" mnie cytat opublikowany na stronie targów, w którym czytamy:

"Targi Hubertus Expo to nie tylko miejsce zakupów, ale również okazja aby spotkać się ze znajomymi i spędzić czas w koleżeńskiej myśliwskiej atmosferze. Chcielibyśmy, aby Targi nie były odwiedzane wyłącznie przez myśliwych, ale również przez sympatyków łowiectwa i ich rodziny. Wychodząc naprzeciw Państwa oczekiwaniom przygotowaliśmy szereg imprez towarzyszących, które zainteresują nie tylko myśliwych, ale pozwolą również ich pociechom na spędzenie miło czasu połączonego z edukacją w dziedzinie łowiectwa. W czasie trwania targów najmłodsi będą mogli spędzić czas na specjalnie przygotowanym dla nich stoisku pod nazwą Hubercik Expo 2011, gdzie odbywać się będzie między innymi KONKURS PLASTYCZNY oraz KONKURS ZNAJOMOŚCI GATUNKÓW ZWIERZĄT."

Szczególnie intrygują mnie dwa myśliwskie konkursy dla dzieci, nazwane roboczo Hubercikiem. Nie lepiej od razu wrzucić małolata na głęboką wodę i przysposobić do profesji, organizując zawody w wyprawianiu skóry? A może nazwać te konkursy jednym zbiorczym tytułem: A Twój tatuś, co dziś zabił w lesie?

Pamięci foczego malucha

Wiosenne przesilenie w pełni, więc poddałem się słońcu i nic-nie-robieniu. Ten stan trwał aż do chwili otrzymania wiadomości od Moniki. "Jest mała foka w Mielnie, na miejsce pojechał Sebastian." Chwilę później otrzymałem zdjęcie foki. Wyczerpany maluch, w białym szczenięcym futrze, leżał na piasku. Wszystko wskazywało na to, że można ją uratować. Niestety, tym  razem nie udało się. W takich momentach rodzą się we mnie dwie sprzeczne myśli. Myśl pierwsza: natura rządzi się swoimi prawami i słabe osobniki giną. Myśl druga, nieuzasadniona tymi prawami: szkoda takiego sympatycznego malucha.

W tym roku sezon foczych narodzin przesunął się w czasie. Jednym z powodów mogła być długa zima. Nawet w helskim fokarium foki szare rodziły w marcu, a nie jak w ubiegłym roku w kwietniu. Dlatego z opóźnieniem przyszedł też sezon na małe foki, znajdowane na polskim brzegu. Chociaż w naszym rejonie nie odnotowano od prawie wieku żadnych foczych narodzin, bo foki wytępiono na początku ubiegłego stulecia, od kilku lat, focze szczenięta pojawiają się na naszym wybrzeżu. Na ogół są wyczerpane, niedożywione, osłabione przedwczesnym rozstaniem z matką. Suchy ląd jest dla tych maluchów ostatnią szansą na przetrwanie. Foka to zwierzę wodno-lądowe, więc potrzebuje kawałka brzegu, aby odpocząć, zwłaszcza focze szczenię.

Niestety, my ludzie, też możemy przyczynić się do śmierci foki. Malec, zestresowany trudną sytuacją, w jakiej się znajduje bez opieki matki, spotyka przypadkowych gapiów, którzy widząc fokę pędzą do niej, uzbrojeni w coraz powszechniejsze aparaty fotograficzne. Tłum wchodzi na fokę, napiera. Wysokie sylwetki podnieconych znaleziskiem ludzi potęgują stres. Jeśli maluch jest osłabiony, może to mieć wpływ na jego dalszy los. Być może foce z Mielna przytrafiło się to samo.

Śmierć foczego malucha przypomina nam, jak trudne zadanie stoi przed fokami, które żyją w Bałtyku. Od narodzin do śmierci, czyha na nie szereg niebezpieczeństw. Dlatego tak ważne jest stosowanie się do trzech podstawowych zasad. Nie podchodź do foki, bo ona wyszła, żeby odpocząć, więc zostaw ją w spokoju. Natychmiast powiadom Błękitny Patrol lub Stację Morską w Helu. Po trzecie, jeśli widzisz, że w kierunku foki idą ludzie, powstrzymaj ich.

Pamiętaj, ty poruszasz się na dwóch nogach i jesteś zdecydowanie wyższy niż foka. A foka to dzikie zwierzę, żyje w Bałtyku, i nie szuka towarzystwa ludzi. Chce tak jak ty, przeżyć w spokoju. Pozwól i pomóż jej żyć swoim odpowiedzialnym zachowaniem.

Mam nadzieję, że kolejne dni przyniosą bardziej optymistyczne wiadomości. Niedziela przesilona i smutna. 

środa, 30 marca 2011

Ocalić Ryf Mew. Misja niemożliwa?

Pasek piasku, który okresowo wyrasta ponad poziom wód Zatoki Puckiej, przez wiele lat pozostawał na uboczu, i korzystali z niego przede wszystkim rybacy, poławiający w tradycyjny sposób. Czasy się jednak zmieniają. Rybaków coraz mniej, za to amatorów tak zwanych mocnych wrażeń przybywa. To za sprawą tych ostatnich o Ryfie Mew stało się głośno. W tym roku znów planują swój marsz w dniu 20 sierpnia.

Owi amatorzy uznali za jak najbardziej stosowne promować Ryf Mew, który wcześniej służył jako schronienie dla ptaków, zwłaszcza tych migrujących siewkowatych, i uczynić z Ryfu atrakcję na miarę Morskiego Oka. Jak wygląda jedna z najpopularniejszych tatrzańskich ścieżek wiemy. Wpuszczenie takich mas na wąską łachę doprowadziłoby do jej unicestwienia dla przyrody.

Amatorzy jednak nie zrezygnowali, i postanowili rozwijać swoją inicjatywę o nazwie Marsz Śledzia. Liczba jego uczestników rosła z roku na rok. Kiedy pojawiły się protesty obrońców przyrody, ludzie odpowiedzialni za marsz, oskarżyli obrońców przyrody o zamiar ekoholokaustu prawdziwych Polaków żyjących nad Zatoką. Cytuję: "jesteśmy bowiem statystami w skansenie ekstremalistów zmierzających do eko-holokaustu ludzi a szczególnie nas Polaków żyjących w nad Zatoką Pucką i Gdańską  !!!!" Z takimi "poważnymi zarzutami" nie warto nawet polemizować. Dlatego Urząd Morski został poproszony o ponowne przemyślenie tego, jak powinna wyglądać przyszłość Ryfu. Problem w tym, że UM wcześniej udzielał patronatów śledziom i cieszył się w oficjalnych pismach z marszu. Potem jednak zaczął zmieniać zdanie.

Do debaty o przyszłość Ryfu włączyli się też tradycyjni przeciwnicy ochrony fok i morświnów z Jastarni. Ich przedstawiciele uznali, że grupa przyrodników chce utworzyć foczy rezerwat, a foki to przecież szkodniki, żywią się rybami i niektórzy rybacy ich w zatoce nie chcą. Wymyślono nawet nową tradycję, podobno wielowiekową, że ludność miejscowa na Ryfie organizowała potańcówki. Wiadomości te zdementował miejscowy badacz kultury regionalnej, mówiąc, że tak nigdy nie było. Te tradycyjne potańcówki okazały się być znakiem współczesności, bo przeciwnicy ochrony Ryfu postanowili wozić na łachę turystów, i tam z grillem i alkoholem, raczyć turystę.

Desanty na Ryf nie były zresztą czymś nowym. Desantowali i zaśmiecali przeróżnej maści surferzy z żaglem i nie tylko, stawiający często pierwsze kroki na desce. I chociaż teoretycznie swobodnie po Ryfie wędrować nie można, nikt tym się nie przejmował, a UM powstrzymywać takich osób nie był w stanie z racji położenia łachy.

Co dalej z Ryfem? Nikt tego nie wie. Powstają teraz plany ochrony, co nie zapobiega jego penetracji przez ludzi. Ryf jest wyjątkowy, bo to jedyne tego typu miejsce u naszych wybrzeży. Potencjalne miejsce odpoczynku i siedlisko ptaków i być może fok szarych. Ludzie są już prawie wszędzie. Warto byłoby zostawić ten skrawek lądu dla przyrody. A chętni na oglądanie ptaków, a być może fok, też by się pojawili. Mogliby to przecież robić z bezpiecznej odległości, a korzyści z wożenia tych osób, mieliby mieszkańcy zainteresowanych wykorzystaniem Ryfu miejscowości.

Możemy pomarzyć. Wyjdzie, niestety, jak zawsze. Szkoda, że nawet te odizolowane wodą od lądu obszaru, stają się obiektem pożądania mas. Bałtycka przyroda nie ma z ludźmi łatwego życia.

Niestety presja człowieka na Ryf nie ustaje, co skutecznie odstrasza ptaki, nie wspominając już o fokach, które nie będą pojawiać się tam, gdzie są ludzie. Coraz trudniej będzie ustalić, jaką rolę ma Ryf dla przyrody, skoro przyroda jest wypłaszana z Ryfu, zwłaszcza w okresie letnim. Jeśli nie zostawimy łachy w spokoju, za kilka albo kilkanaście lat, nie będzie już czego chronić. Zostaną śmiecie i opustoszały skrawek piasku, zapchany przypadkowymi wczasowiczami i niby-poszukiwaczami równie niby-mocnych wrażeń.

Na sam koniec zdjęcie Ryfu Mew. Takich obrazków nie znajdziemy nigdzie na polskim wybrzeżu.


Ryf jest jednak nadal w centrum pożądania maszerujących śledzi. A jak ów marsz wygląda? Na jego czele stał weteran wojny w Iraku, czyt. pracownik cywilny. Przekonajcie się sami. Jego uczestnicy deklarowali się jako prawdziwi ekolodzy... Bez dalszego komentarza. Z troską w pytaniu o rok bieżący. Znów spróbują przejść? Znów tłumy?