środa, 30 marca 2011

Ocalić Ryf Mew. Misja niemożliwa?

Pasek piasku, który okresowo wyrasta ponad poziom wód Zatoki Puckiej, przez wiele lat pozostawał na uboczu, i korzystali z niego przede wszystkim rybacy, poławiający w tradycyjny sposób. Czasy się jednak zmieniają. Rybaków coraz mniej, za to amatorów tak zwanych mocnych wrażeń przybywa. To za sprawą tych ostatnich o Ryfie Mew stało się głośno. W tym roku znów planują swój marsz w dniu 20 sierpnia.

Owi amatorzy uznali za jak najbardziej stosowne promować Ryf Mew, który wcześniej służył jako schronienie dla ptaków, zwłaszcza tych migrujących siewkowatych, i uczynić z Ryfu atrakcję na miarę Morskiego Oka. Jak wygląda jedna z najpopularniejszych tatrzańskich ścieżek wiemy. Wpuszczenie takich mas na wąską łachę doprowadziłoby do jej unicestwienia dla przyrody.

Amatorzy jednak nie zrezygnowali, i postanowili rozwijać swoją inicjatywę o nazwie Marsz Śledzia. Liczba jego uczestników rosła z roku na rok. Kiedy pojawiły się protesty obrońców przyrody, ludzie odpowiedzialni za marsz, oskarżyli obrońców przyrody o zamiar ekoholokaustu prawdziwych Polaków żyjących nad Zatoką. Cytuję: "jesteśmy bowiem statystami w skansenie ekstremalistów zmierzających do eko-holokaustu ludzi a szczególnie nas Polaków żyjących w nad Zatoką Pucką i Gdańską  !!!!" Z takimi "poważnymi zarzutami" nie warto nawet polemizować. Dlatego Urząd Morski został poproszony o ponowne przemyślenie tego, jak powinna wyglądać przyszłość Ryfu. Problem w tym, że UM wcześniej udzielał patronatów śledziom i cieszył się w oficjalnych pismach z marszu. Potem jednak zaczął zmieniać zdanie.

Do debaty o przyszłość Ryfu włączyli się też tradycyjni przeciwnicy ochrony fok i morświnów z Jastarni. Ich przedstawiciele uznali, że grupa przyrodników chce utworzyć foczy rezerwat, a foki to przecież szkodniki, żywią się rybami i niektórzy rybacy ich w zatoce nie chcą. Wymyślono nawet nową tradycję, podobno wielowiekową, że ludność miejscowa na Ryfie organizowała potańcówki. Wiadomości te zdementował miejscowy badacz kultury regionalnej, mówiąc, że tak nigdy nie było. Te tradycyjne potańcówki okazały się być znakiem współczesności, bo przeciwnicy ochrony Ryfu postanowili wozić na łachę turystów, i tam z grillem i alkoholem, raczyć turystę.

Desanty na Ryf nie były zresztą czymś nowym. Desantowali i zaśmiecali przeróżnej maści surferzy z żaglem i nie tylko, stawiający często pierwsze kroki na desce. I chociaż teoretycznie swobodnie po Ryfie wędrować nie można, nikt tym się nie przejmował, a UM powstrzymywać takich osób nie był w stanie z racji położenia łachy.

Co dalej z Ryfem? Nikt tego nie wie. Powstają teraz plany ochrony, co nie zapobiega jego penetracji przez ludzi. Ryf jest wyjątkowy, bo to jedyne tego typu miejsce u naszych wybrzeży. Potencjalne miejsce odpoczynku i siedlisko ptaków i być może fok szarych. Ludzie są już prawie wszędzie. Warto byłoby zostawić ten skrawek lądu dla przyrody. A chętni na oglądanie ptaków, a być może fok, też by się pojawili. Mogliby to przecież robić z bezpiecznej odległości, a korzyści z wożenia tych osób, mieliby mieszkańcy zainteresowanych wykorzystaniem Ryfu miejscowości.

Możemy pomarzyć. Wyjdzie, niestety, jak zawsze. Szkoda, że nawet te odizolowane wodą od lądu obszaru, stają się obiektem pożądania mas. Bałtycka przyroda nie ma z ludźmi łatwego życia.

Niestety presja człowieka na Ryf nie ustaje, co skutecznie odstrasza ptaki, nie wspominając już o fokach, które nie będą pojawiać się tam, gdzie są ludzie. Coraz trudniej będzie ustalić, jaką rolę ma Ryf dla przyrody, skoro przyroda jest wypłaszana z Ryfu, zwłaszcza w okresie letnim. Jeśli nie zostawimy łachy w spokoju, za kilka albo kilkanaście lat, nie będzie już czego chronić. Zostaną śmiecie i opustoszały skrawek piasku, zapchany przypadkowymi wczasowiczami i niby-poszukiwaczami równie niby-mocnych wrażeń.

Na sam koniec zdjęcie Ryfu Mew. Takich obrazków nie znajdziemy nigdzie na polskim wybrzeżu.


Ryf jest jednak nadal w centrum pożądania maszerujących śledzi. A jak ów marsz wygląda? Na jego czele stał weteran wojny w Iraku, czyt. pracownik cywilny. Przekonajcie się sami. Jego uczestnicy deklarowali się jako prawdziwi ekolodzy... Bez dalszego komentarza. Z troską w pytaniu o rok bieżący. Znów spróbują przejść? Znów tłumy?

wtorek, 29 marca 2011

Pieszowolskie

Jest taka droga, na którą wracam, każdej wiosny. Ta droga, jest właściwie groblą przedzielającą Stawy Pieszowolskie w Poleskim Parku Narodowym. Stawy, które kiedyś były częścią prywatnego majątku, po wojnie zostały upaństwowione, a miejscowe gospodarstwo, zarządzało nimi do czasu swojego upadku. Zaniedbane stawy zaczęły znikać. Wraz z nimi siedlisko.

Dopiero powstanie parku narodowego odmieniło los stawów. Dziś cieszą oko, nie tylko ptakolubów i przyrodników, ale przede wszystkim, o ile możemy użyć w tym przypadku słowa "cieszą", oko ptaków. Te ostatnie znalazły na ich wodach dogodne schronienie.

A ta droga, o której we wstępie, jest zlokalizowana od południowej strony. Wchodząc na nią wiosną przygotujmy się na spotkanie z dziesiątkami zaskrońców, przecinających ścieżkę wydeptaną przez ludzi. A jeśli pojedziemy tam w innym okresie niż ciepły i słoneczny weekend, jest duża szansa, że oprócz nas samych, nie spotkamy zbyt wielu ludzi.

Polesie Lubelskie zostało zniszczone i przekształcone, to fakt. Meliorowano, degradowano, ale do dziś przyciąga mnie swoją atmosferą i przede wszystkim przyrodą, w okresie wzmożonej aktywności ptaków.

niedziela, 27 marca 2011

Profesor

Jest uparty i konsekwentny w swojej walce o przyrodę. Chroni Bałtyk, bo Bałtyk jest jego pasją. Nad Bałtykiem się wychował. Profesor Krzysztof Skóra, przez większość osób, które poznał, nazywany po prostu Profesorem.

Profesor to jeden z tych naukowców, którzy w przyrodzie widzą świat wykraczający poza teorię i dydaktykę zamkniętych uniwersyteckich sal. Profesor dał się poznać jako człowiek z wizją. Nie boi się mówić o problemach, wskazywać, co jest źle, i kto niszczy środowisko. Profesor jest typem wojownika. Walczy o wizję polskiego wybrzeża przyjaznego ludziom i przyrodzie. Jako pierwszy zachęcał turystów do spędzania wakacji nad Bałtykiem wiosną, jesienią i zimą, ale nie latem, kiedy na bałtyckich plażach dominują tłumy.

Ten upór i konsekwencja, o których już pisałem we wstępie, pozwoliły mu zbudować od podstaw Stację Morską w Helu i jej najbardziej znaną część, helskie fokarium. Przygotował pomysł parku wydmowego. Chce ocalić od zapomnienia helską kulturę i dziedzictwo. Marzy o morświnarium, pierwszej tego rodzaju placówce w kraju, która pomogłaby chronić i rehabilitować morświny, jedyne walenie stale występujące w Bałtyku. W Helu jest zresztą idealna lokalizacja, dawny port wojskowy. Nikt jednak nie wie, czy morświnarium powstanie. Profesor ma bowiem, oprócz przyjaciół i sympatyków, wrogów. Ta wrogość wynika z obaw i niewiedzy, a może też i jest wykalkulowanym działaniem na złość komuś, kto chciałby zrobić coś więcej. Profesor trzyma przecież stronę przyrody, ochrony morświnów i fok. Morświny i foki są jednak gatunkami niepożądanymi przez część rybaków, pielęgnujących umiejętnie mity na temat szkodliwego wpływu ochrony przyrody na rybołówstwo.

Profesor jest wymagającym szefem Stacji. Postawił poprzeczkę wysoko. I sobie, i wszystkim stacyjnym pracownikom. Dlatego praca pod jego kierunkiem jest też na pewno wyzwaniem. Efektem wielu lat tej pracy są foki, które pojawiają się znów, jeszcze w charakterze gości na polskim wybrzeżu. Są też morświny, o których istnieniu przypomina Profesor.

Profesor to nie tylko on sam. To również zespół ludzi, wspólnie z nim, ratujących bałtyckie ssaki.

Dlaczego ten wpis na blogu? Piszę o Profesorze, bo został nagrodzony wyjątkowym wyróżnieniem, przyznanym przez European Cetacean Society, najstarszą organizację chroniącą ssaki morskie w Europie. Ale zanim napisałem o nagrodzie, powstał ten długi wstęp, który właśnie przeczytaliście.

sobota, 26 marca 2011

Błękitne kurtki

Mają błękitne kurtki, niektórzy czarne polary, nazywają ich Błękitnym Patrolem. Mieszkają nad morzem, od Świnoujścia po Piaski. Są wolontariuszami, pasjonatami przyrody, którzy monitorują w czasie wolnym od swoich codziennych zajęć całe polskie wybrzeże Bałtyku. To oni docierają jako pierwsi, tam, gdzie zostanie zaobserwowana foka lub morświn.

Poznałem ich na szkoleniu w Helu. Przygotowywali się do pierwszego patrolu. Byli wśród nich studenci, nauczyciele, były rybak, leśnik, i przedstawiciele wielu innych zawodów.

Wszyscy Patrolowicze mieszkają nad Bałtykiem. Znają bardzo dobrze teren, który został im powierzony do patrolowania. Każdy z nich ma 10-kilometrowy odcinek, który regularnie obchodzi, a jeśli zajdzie taka konieczność i otrzyma zgłoszenie o obserwacji foki lub morświna na plaży, natychmiast wyrusza na wezwanie.

W fokarium zostali przeszkoleni przez pracowników Stacji Morskiej. Dowiedzieli się jak zachować się w przypadku znalezienia foki, jak ocenić wstępnie stan zdrowia i kondycję zaobserwowanego ssaka.To właśnie w Helu rozpoczęli swoją przygodę. Ta przygoda trwa już kolejny rok. Szeregi Patrolu nie topnieją, a wręcz przeciwnie, rosną.

Potem miałem kilka okazji, żeby lepiej poznać przynajmniej niektórych Patrolowiczów. Utwierdzili mnie w przekonaniu, że wolontariat ma sens. Że są ci, którym zależy na przyrodzie, chociaż często nie są przyrodnikami.

Wolontariat przywraca nadzieję w istnienie ludzi dobrych woli, którzy bezinteresownie chcą chronić przyrodę. Dzięki nim informacja o bałtyckich ssakach i ich domu, który dzielimy z fokami i morświnami, dociera do ludzi, którzy z Bałtykiem związali swoje życie, i do tych, którzy przyjeżdżają nad Bałtyk, tylko na chwilę, w ramach dorocznego urlopu.

Błękitne kurtki są przykładem jak angażować się w ochronę przyrody. Najważniejsza jest dbałość o środowisko. I wiara w to, co się robi. Bez tej wiary nie byłoby Błękitnych.

Błękitnym kurtkom dziękuję! Oby tak dalej!

Maluchy na plaży

Czas foczych narodzin rozpoczął się w tym roku później niż zwykle. Przynajmniej na polskim wybrzeżu, pierwsze tegoroczne i pewne narodziny fok szarych, które miały miejsce w helskim fokarium, przypadły na marzec. Poprzednio pierwsze szczenię oglądało świat już w lutym.

Kilka dni temu, na polskim wybrzeżu odnaleziono pierwszą tegoroczną "szarą" urodzoną już nie w fokarium, ale w naturze. "Fok", ochrzczony od nazwy stoczni, Nautkiem, pojawił się w Gdyni. Był pokryty lanugo, białym futrem, co świadczyło, że jego narodziny nastąpiły stosunkowo niedawno, i najprawdopodobniej stracił przedwcześnie kontakt ze swoją matką.

W najbliższych tygodniach możemy spodziewać się kolejnych foczych maluchów, które często osłabione lub chore pojawiają się na polskich plażach. W tym przypadku pamiętajmy o tym, aby niezwłocznie powiadomić Błękitny Patrol WWF dzwoniąc pod numer 795 536 009 lub Stację Morską w Helu, telefon 601-88-99-40. W ten sposób zwiększymy szanse na udzielenie pomocy foce, jeśli będzie jej potrzebowała. I zachowajmy spokój! Foka to dzikie zwierzę. Nie należy do niej podchodzić. Nie należy głaskać. 

A oto Orzechówka, jeden z ubiegłorocznych maluchów uratowanych dzięki szybkiej interwencji Błękitnych, w ubiegłym roku:  

piątek, 25 marca 2011

W cieniu Wielkiej Krokwi

Dziś Adam Małysz żegna się z karierą skoczka. Mam nadzieję, że organizatorzy i państwowi goście nie zafundują mu atrakcji w postaci klucza F-16 z lotniska w Łasku, który miał przelecieć nad Tatrami. Jeszcze tylko trochę i dowiemy się, czy władza może wszystko.

Adamie nie zapuściłem dla ciebie wąsów, bo i tak rzadko się golę. Ciesz się tą chwilą, bo na nią sobie ciężko zapracowałeś. Wpłyń jednak proszę na tych nieszczęsnych inicjatorów przelotu klucza myśliwców nad parkiem narodowym, jedynym takim parkiem w Polsce. I pomóż chronić polskie góry, pokazując innym, jak powinni zachować się na wycieczce w górach. Małysz-ekolog, to by dopiero było!

czwartek, 24 marca 2011

Radioaktywny sarkofag im. arogancji władzy

Panujący w naszym kraju premier, najpierw nie wykluczył, a teraz zaznaczył, że nie będzie inicjował referendum w sprawie budowy elektrowni atomowej. Mamy zatem ciąg dalszy politycznej telenoweli, która odbywa się na naszych oczach bez potrzeby produkcji specjalnych odcinków "M jak elektrownia". Bohater tej telenoweli, premier Donald Tusk, postanowił, że on referendum nie zwoła, bo ludzie, podobno, są zmęczeni i nie biorą udziału w referendach. I tu premier bardzo się pomylił. Bo referendum jest jedynym elementem demokracji bezpośredniej, w której każdy może wypowiedzieć swoją opinię, co jest niezwykle cenne w warunkach pośredniego wpływu na losy kraju, przez ludzi i koalicje, które mimo różnych ideologicznych odcieni, nie trafiają do mojego serca i kompletnie mnie nie przekonują.

Nie dzieje się dobrze, skoro premier, zdecydowany zwolennik ufundowania polskiemu społeczeństwu elektrowni atomowej, mówi, że referenda są be, i nie warto ich zwoływać. W ten sposób pokazuje po raz kolejny intencje radioaktywnego dworu. Zbudować za wszelką cenę, uniemożliwiając blokadę budowy przeciwnikom atomówki. Tusk mówi, że Polska już podjęła decyzję. Tuskowi odpowiadam, pan premier niech mówi za siebie i niech wreszcie pozwoli ludziom decydować.

Tusk powiedział, że nie stać Polski na kupowanie energii. Owszem panie premierze, stać nas, ale na produkcję energii z odnawialnych źródeł i zwiększenie efektywności energetycznej, m.in. w podległych panu ministerstwach. Tylko musi pan chcieć.

Władza uważa, że lud ma ją wybierać, a nie brać udział w referendach. Demokracja angażująca całe społeczeństwo jest zdaniem tej władzy niepotrzebna. Jedynym głosowaniem pozostaje głosowanie smsem w konkursach telewizyjnych i sonda w internecie.

Jeśli Tusk zrealizuje swoje plany, czyli wybuduje nam elektrownię do 2020 roku, bez referendum w tej sprawie, w Polsce powstanie pomnik arogancji i bezczelności władzy wobec obywateli. A potem, kiedy elektrownia będzie musiała zostać sarkofagiem, proponuję nazwać ten sarkofag, sarkofagiem Donalda Tuska.

środa, 23 marca 2011

Zamiast debaty, monolog

Ofensywa radioaktywnych rzeczników energii atomowej trwa. W debatach prowadzą monolog, nie pozwalając dojść do głosu przeciwnikom elektrowni jądrowej w Polsce. Dyskusje z udziałem zwolenników atomu w Polsce mają zatem niezwykłą cechę przemiany z założenia dialogu w monolog, najlepiej wykrzyczany, wzorem pewnego profesora, pro-rządowego speca od atomówki. 

Oglądając telewizyjną debatę we wtorek w TVP na temat elektrowni atomowej, miałem dziwne wrażenie przebywania w podrzędnej knajpie, gdzie jeden z klientów za wszelką cenę chce zwrócić na siebie uwagę, a barmani mu w tym nie przeszkadzają, a wręcz pomagają, załatwiając innych klientów odmownie.

Wróćmy jednak do profesora fizyki, zakochanego w atomie. Wykazał się szczególnie wysokim poziomem agresji wobec przeciwników budowy polskiej elektrowni atomowej. Zaprzeczał istnieniu alternatyw. I bronił jak lew tezy forsowanej przez panujących dziś w Polsce zwolenników energetyki jądrowej. Druga strona, agresją się nie wykazała, i stąd straciła prawo do wypowiedzenia się w debacie, która z założenia miała być, podobno, prezentacją stanowisk obu stron. Debata z TVP obnażyła zatem plany promocyjne polskich władz. Uciszyć przeciwników, promować pro-atomowych krzykaczy, a to doprawić jeszcze paroma odcinkami telenoweli, której bohaterowie oswoją tele-gapiów z atomem, i edukacją w szkole, w celu wyprania mózgu, tym, którzy dopiero uczą się świata.

Przy okazji debaty wszędzie można usłyszeć zwolenników radioaktywności naszego kraju. Przedstawiciele grup energetycznych zachwalają atom w Polsce i są w wyraźnej kontrofensywie po tym, co stało się w Japonii. W radiowej audycji słyszę pana, który mówi - atom jest super-bezpieczny. Mantrują to na wszelkie sposoby. Wkrótce wmówią ludowi, że to ci niedobrzy ekolodzy, co chcą w Polsce skansen zrobić, a nie pomóc w rozwoju ojczyzny, wymyślili te wszystkie historie o złym atomie.

Obóz zwolenników atomu, przyjmuje tylko pozornie postawę słuchacza. Premier Tusk, nieudolnie zapowiedział, że nie wyklucza referendum w tej sprawie. Nie wyklucza? O co mu chodzi? W takiej sprawie jak elektrownia atomowa głos powinni mieć wszyscy, całe społeczeństwo, i nie wyobrażam sobie wydania decyzji dotyczącej elektrowni, inaczej niż na drodze referendum. Fakt, że dana siła polityczna ma większość w parlamencie i tworzy rząd nie oznacza jeszcze, że miałaby większość w przypadku debaty o przyszłości energetycznej Polski.

Wniosek? Za zwolennikami energii atomowej w Polsce stoją duże koncerny i duże pieniądze. I pewnie nie ma czemu się dziwić, że będą budżety na energetykę atomową, a nie ma środków na działania na rzecz zwiększenia efektywności energetycznej i odnawialne źródła energii. Za tymi dwoma ostatnimi nie stoją wielkie pieniądze lobbystów.

Wrócę jeszcze do wywołanej na wstępie debaty. "Przeciwnicy elektrowni atomowych chcą zepchnąć Polskę w mroki średniowiecza" - postawił swoją tezę dziennikarz prowadzący wtorkową debatę, obracając ją w pytanie do przedstawiciela ruchu anty-atomowego. Odpowiedziałbym temu dziennikarzowi, to nie przeciwnicy, ale ci, którzy forsują budowę elektrowni atomowej, wpędzą nas w owe mroki, bo w pośpiechu wznoszenia bloków polskiej atomówki, decydenci nie przewidują najgorszego scenariusza, który może stać się rzeczywistością. Będą mówić ludowi, że atom nie zaszkodzi. Nie powiedzą, że zafundują nam tykającą bombę i odpady, których nie będzie można zutylizować.

Debata, a właściwie monolog, na stronie TVP.

wtorek, 22 marca 2011

Nautek, fok z gdyńskiej stoczni

Na polskim wybrzeżu zostało znalezione pierwsze w tym roku szczenię foki. Tym razem to nie potomek Bubasa, ale nieznanego osobiście Bubasowi "kuzyna", który żyje w naturze. Został znaleziony w Stoczni Remontowej w Gdyni. Młody fok wybrał sobie na miejsce odpoczynku suchy stoczniowy dok.

O nietypowym znalezisku została powiadomiona Stacja Morska w Helu. Samiec został przewieziony do helskiego fokarium, ponieważ pokrywające jego ciało lanugo - białe futerko - świadczyło o tym, że został przedwcześnie opuszczony przez swoją mamę. Malec jest teraz na obserwacji w foczym szpitaliku, a najpóźniej w sierpniu wróci do Bałtyku.

Marzec i kwiecień są miesiącami, kiedy istnieje największe prawdopodobieństwo znalezienia małej foki na plaży, albo, jak to miało miejsce w Gdyni, w doku. Od stoczni, gdzie schronił się futrzany jeszcze fok, nadano mu imię Nautek.


Zdjęcia pochodzą ze strony www.fokarium.pl.

poniedziałek, 21 marca 2011

Lud to kupi, czyli "M jak elektrownia"

Zwolennicy energetyki atomowej mają w zwyczaju mówić, że wszystko będzie dobrze, że elektrownia atomowa jest najbezpieczniejszym i najlepszym rozwiązaniem, i że mają wyliczenia, statystyki i tabele, i to wszystko będzie się opłacać. Przypominam sobie debatę w innej sprawie, kiedy na spotkaniu w ministerstwie gospodarki, usłyszałem od przedstawiciela przemysłu chemicznego: "Chemikalia nie szkodzą!". A potem znów, od innego reprezentanta przemysłowego lobby: "Ołów nie szkodzi."

Zwolennicy budowy elektrowni atomowej wmawiają mi, że Polska nie jest Japonią, i że w Polsce nie będzie trzęsienia ziemi. Abstrahując już od tego, że nie wiemy, jakie figle spłata nam jeszcze natura, zgodzę się z jednym, owszem Polska nie jest Japonią, co niezwykle mnie niepokoi. Japonia potrafiła, wbrew swojemu trudnemu sejsmicznie położeniu radzić z różnymi wyzwaniami. Jest krajem zaawansowanym technologicznie, w przeciwieństwie do mojej ojczyzny.

Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co może wydarzyć się w istniejącej - mam nadzieję, że nigdy nie powstanie - elektrowni atomowej w Polsce. Awaria, błąd obsługi, błąd systemu. Wszystko się może zdarzyć. Potem pojawia się jeszcze jeden problem, co zrobić z radioaktywnymi śmieciami? Zakopać, ukryć, nie będzie łatwym zadaniem. Nie ma zatem bezpiecznej elektrowni atomowej.

Hurra-optymistom opłacanym przez rządowe programy na rzecz energetyki atomowej, zaproponowałbym w celu przetestowania ich miłości wobec reaktorów, wyjazd na długie wakacje w miejsce katastrofy. Byłaby to najlepsza edukacja osób pro-jądrowych, połączona ze sprawdzianem odwagi wobec realnej sytuacji, a nie teorii, na której tak dobrze znają się "jądrowcy".

Tymczasem polski rząd forsuje swoją wizję elektrownia atomowa TERAZ. I wyda na to miliony złotych, m.in. na product placement w telenowelach, gdzie celebryci-bohaterowie będą w sposób ludzki oswajać telewidzów z atomem. Jednym słowem propaganda i pranie mózgu statystycznego Kowalskiego, który zobaczy filmową parę z "M jak elektrownia łamane przez miłość", z niemowlęciem i grupką znajomych, rozkładających kocyk w cieniu elektrowni atomowej, gdzie śpiewają ptaki i rosną kwiaty. A zbuntowany charakter serialu powie, że wcześniej protestował, ale po tym, jak spotkał się z rządowymi ekspertami, uspokoili go, i teraz wie, że atom jest najlepszy, a kraj może się rozwijać.

Czeka nas fala takich bzdur, bo polskie władze za elektrownię gotowe oddać wszystko. Tsunami, ale głupoty, dotknie wkrótce Polskę. Przed takim tsunami możemy jeszcze się uratować. Są alternatywy wobec energii jądrowej, tylko potrzebna jest dobra wola, której istnienia radioaktywny obóz decydentów nie chce zaakceptować. W końcu od czego są telenowele i nowoczesne techniki piar. Ściemnianie ludowi, że wszystko będzie dobrze weszło już w krew włodarzom mojej ojczyzny. A może niedługo usłyszymy. Nie będziemy drugą Japonią, ale drugą Francją, każde miasto wojewódzkie zasługuje na elektrownię atomową? I powstaną nam atomowe orliki, obok orlików-boisk i orlików-astrobaz. I atom trafi pod strzechy.

sobota, 19 marca 2011

Obywatelu nie podglądaj przyrody!

Obywatelu, w trosce o twoje bezpieczeństwo, służby leśne w Puszczy Białowieskiej, zawrócą cię ze spaceru po lesie. W ten sposób nie narazisz się na podglądanie przyrody i straty moralne, jakich ty, i rzeczona przyroda, doznalibyście w rezultacie wzajemnego podglądania. Taki wniosek można wyciągnąć z przypadku ucznia jednej z hajnowskich szkół średnich, który na swoją zgubę zainteresował się ornitologią i z uporem ptakoluba, penetrował puszczę. Jego "niecny" czyn będzie wkrótce rozpatrywał sąd.

Sprawę opisał blog poświęcony Puszczy Białowieskiej. Wydaje się tak absurdalna, że mogłaby posłużyć za scenę jednego z filmów Barei. A co takiego się stało?

Otóż jeden z mieszkańców Hajnówki, uczeń szkoły średniej, interesuje się obserwacją ptaków w naturze. A że puszczę ma dosłownie za przysłowiowym płotem, to korzysta z miejsca swojego zamieszkania i urządza wycieczki, których celem jest obserwacja ptaków. Główny bohater tej opowieści pewnego dnia postanowił wybrać się na sóweczki. Na nieszczęście na swojej drodze spotkał leśnika z myśliwymi. Ci uznali go za intruza i powiedzieli, że potrzebna jest przepustka. Nastolatek odparł, że przepustek na wędrowania po lesie państwowym, który jest własnością skarbu państwa, nie potrzebuje. Leśnikowi i myśliwym nie spodobał się upór młodzieńca, którego uznali za jednego z tych niedobrych "zielonych", co chcą chronić puszczę. Następnego dnia znów wyszedł na spacer, i natknął się znów na leśników. Ci postraszyli mandatem i policją, zakazali chodzenia po lesie i powiedzieli by szybko znikał po sprawdzeniu plecaka i danych osobowych. Pół roku później młodemu ornitologowi dostarczono wezwanie na komendę. Został oskarżony o płoszenie zwierzyny. Rozprawa odbędzie się 15 kwietnia.

Doniesienie o popełnieniu przestępstwa przez nastolatka zgłosili leśnicy, którzy kręcili się po lesie z myśliwymi, w tym samym czasie, co nastoletni ptakolub. Skąd to oskarżenie? Bo przecież myśliwy, zwłaszcza pod opieką leśnika, zwierzyny nie płoszy, tylko ją zabija. A taki ornitolog, to dopiero płoszy. Siedzi cicho, nie strzela, zasłuchany w las, ale leśnik wie lepiej, i na pewno coś ten ornitolog wypłoszył. Myślę, że mógł wypłoszyć jedynie myśliwych i leśnika, ale o tym w doniesieniu już nie ma.

Jaki będzie finał tej sprawy, dowiemy się już w kwietniu. A ty drogi czytelniku zapamiętaj sobie, do lasu państwowego nie wchodź, bo tam leśnik rządzi, i las jest państwowy, to znaczy należy, w tym konkretnym przypadku do pracowników nadleśnictwa Hajnówka i ich przyjaciół. Jeśli już idziesz na spacer, nie zabieraj też z sobą lornetki, akcesoriów i literatury, które mogą rzucić na ciebie cień podejrzenia o zainteresowanie przyrodą, i w tym białowieskim przypadku trzymaj się najlepiej drogi asfaltowej. Tylko idź jej lewą stroną, bo jeśli będzie inaczej, to złamiesz przepisy, z innego paragrafu. Jeśli jednak znajdziesz w sobie aż tyle odwagi, żeby zadrzeć z chłopakami z lasu, przed podjęciem decyzji o podglądaniu przyrody, zobacz ten film i przekonaj się, jakimi konsekwencjami grozi ci spacer po lesie.


Dokładny opis sprawy znajdziesz na tym blogu.

piątek, 18 marca 2011

F-16 nad Tatrami, to nie żart

W moim pięknym kraju czynniki oficjalne lubią świętować z pompą. Nawet, jeśli skromny z natury, Adam Małysz kończy karierę, władza woli zaszaleć i uczcić jego odejście ze skoczni, niczym innym, jak tylko... przelotem klucza samolotów myśliwskich F-16 nad Tatrzańskim Parkiem Narodowym.

Rozumiem, że władza, najprawdopodobniej z inspiracji prezydenckiej kancelarii, postanowiła okazać gest. W końcu dwór prezydenta RP, bez względu na opcję polityczną osób piastujących tę niezwykle eksponowaną funkcję ma prawo do organizowania parad. Jednak Małysz będzie kończył karierę nie na płycie poznańskiej Ławicy, nie w Góraszce, ale u podnóża Tatr, a klucz wspomnianych F-16 musiałby przelecieć kilkakrotnie nad obszarem Tatrzańskiego Parku Narodowego. To z kolei jest zakazane przez obowiązujące prawo.

Mimo zakazu pomysłodawcy przelotu nie zrezygnowali. Zadzwonili do dyrekcji parku narodowego, przedstawiając swoja propozycję, ich zdaniem nie do odrzucenia.

Dyrekcja TPN odpowiedziała: Hałas czyniony przez samoloty wpłynąłby negatywnie na dzikie zwierzęta żyjące w Tatrach. Spłoszone kozice mogłyby wpaść w panikę, podobnie jak przebudzone przedwcześnie niedźwiedzie. Przecież to jest obszar chroniony, gdzie staramy się ograniczać ruch turystyczny, zabraniamy odpalania fajerwerków w sylwestrową noc, a co dopiero mówić o lataniu głośnymi maszynami nad tym terytorium. Dlatego odmówiłem dzisiaj organizatorom benefisu wyrażenia zgody na przelot F-16 nad górami. Wcześniej o to samo pytały nas władze wojskowe. Nie potrafię powiedzieć, czy organizatorzy zrezygnują z tego pomysłu, czy będą chcieli by samoloty nadleciały od strony Zakopanego, gdzie nie możemy już niczego zabronić.

Okazuje się, że z pomysłem przelotu nad parkiem narodowym wystąpili wojskowi. Podobno nie tylko z własnej inicjatywy. Z racji zapowiedzianej obecności prezydenta Komorowskiego, pomysłodawcą mógł być on sam. Znów podobno, do parku miał zadzwonić najpierw dowódca lotnictwa. Kiedy dyrekcja TPN odpowiedziała odmownie, do jej siedziby miał zadzwonić sam szef sztabu generalnego, i już nie prosił, tylko chciał wydać polecenie. Dyrekcja pozostała nieugięta i mowy o lataniu nad parkiem nie ma, ale wciąż nie wiemy, czy F-16 nie nadlecą z kierunku północnego i czy uda im się ominąć obszary chronione, paradując tuż u ich granic.

Najciekawsza w tym wszystkim jest reakcja wojskowych. Oni podobno nic o pomyśle parady nie słyszeli. Przynajmniej ci w ministerstwie. A przedstawiciel sił powietrznych dziwnym trafem nie odbierał telefonów. Aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby inny rodzaj broni, znany prezydentowi-podobno-w-stanie-spoczynku-strzelby, zaproponował pogoń za niedźwiedziem, albo za kozicami, z udziałem jednostek specjalnych i psów myśliwskich...

czwartek, 17 marca 2011

Chcesz chronić wilka, nie wpuszczaj lisa do kurnika

Nie zgodzę się z tezą niektórych badaczy wilka i osób planujących program jego ochrony, że jak myśliwym pozwoli się na "niewielki" odstrzał wilka, to proceder kłusowania tego gatunku zniknie. Myśliwych do procesu podejmowania decyzji w sprawie zniesienia zakazu polowań na jakiekolwiek zwierzęta, a tym bardziej wilka, też nigdy bym nie włączył. Nie wpuszcza się przecież lisa do kurnika.

Myśliwi stali się w naszym kraju siłą, która próbuje na wszelkie sposoby upowszechniać swoje patologiczne hobby. Na łamach łowieckich pism, co chwila pojawiają się rewelacje na temat bestialskich wilków, i biednych myśliwych, którzy do wilka nie mogą strzelać, a przecież są takimi wspaniałymi ludźmi, "reduktorami" gwarantującymi "równowagę w przyrodzie".

Za dużo wilków?

W ostatnich miesiącach coraz głośniej jest o tym, że wilków jest w Polsce za dużo. W tych opiniach przodują myśliwi, o czym pisałem już kilka dni wcześniej, i spora część leśników, też w znakomitej części myśliwych. Jednak i w środowisku naukowym, osób zajmujących się wilkiem, pojawiają się i takie głosy, które zaczynają wskazywać na potrzebę wydania zezwolenia na niewielki odstrzał tych drapieżników w Polsce. Miałoby to pozyskać sympatię (nie wierzę) myśliwych wobec wilka, wykluczyć proceder nielegalnych odstrzałów wilków, do których dochodzi w naszym kraju, kwalifikowanych jako kłusownictwo, ale na ogół niewykrywalnych, bo szkodliwość czynu uznawana jest przez polskie organy sprawiedliwości za niewielką. Nie ma bowiem w Polsce taryfikatora kar za zabicie zwierząt chronionych. Należałoby dowieść, jaką stratę poniosła dana populacja i wtedy na drodze procesu, podejmować próby ukarania winnego. Śledziłem na sali sądowej w Zakopanem proces turystów oskarżonych o zabicie niedźwiedzia w Tatrach. Była to długa i żmudna procedura. Dlatego zamiast zastanawiać się nad tym, jak udobruchać myśliwych, którzy z kłusowników staliby się legalnymi reduktorami wilka, może warto byłoby zastanowić się nad wyceną i powstaniem specjalnego zestawu mandatów i wysokich kar pieniężnych za nielegalne zabicie wilka, które winny zabicia zwierzęcia zapłaciłby bez odwołania. A to w połączeniu z poprawą skuteczności ścigania takich przestępstw, dałoby znacznie lepsze rezultaty niż przyzwolenie na strzelanie do wilków. Zresztą myśliwski apetyt braci łowieckiej jest znacznie większy niż ewentualnych "niewielki" limit wilków przeznaczonych do legalnego odstrzału, i kłusowanie wciąż pozostałoby problemem.

Odkąd wilk został objęty ochroną nie przybyło go nam aż tak gwałtownie, jak moglibyśmy się tego spodziewać. Wilk musi przetrwać w terenie, gdzie wciąż zaznacza swoją obecność człowieka, utrudniając mu migracje w poszukiwaniu pożywienia bądź partnerki, albo wystawiając mu "żywą stołówkę" w postaci niezabezpieczonych stad zwierząt hodowlanych, co prowadzi do niepotrzebnych konfliktów lub sytuacji patologicznych - hodowca hoduje owce dla wilka, bo bardziej opłaca mu się otrzymanie odszkodowania niż zysk z żywej owcy.

Mamy też problemy z dokładnym ustaleniem liczebności wilka. Zbieranie danych z nadleśnictw i z kół łowieckich, jest często skazane na podkręcanie licznika. Myśliwym  będzie przecież zawsze zależeć, żeby dowieść, że wilka jest bardzo dużo, za dużo. Inne metody badania liczebności wilków, są z kolei pracochłonne i kosztowne. Najdokładniejszym sposobem badania wilczej populacji, twierdzą naukowcy, mogłyby stać się badania genetyczne przy wykorzystaniu odchodów wilka. Dzięki temu uzyskiwalibyśmy unikatowe informacje, pozwalające zidentyfikować każdego osobnika. Do tego jeszcze jednak daleko, i mamy wciąż szacunki. Z danych opublikowanych przez ZBS, dla sezonu 2008/2009, wynika, że wilków było w Polsce od 543 do 687. Podejrzewam, że gdyby szacunki były bezkrytycznie kreowane przez myśliwych, nastąpiłoby "cudowne rozmnożenie" wilków w naszym kraju. Na szczęście za szacunki ZBS odpowiadają naukowcy, którzy nie spełniają życzeń myśliwych.

Transgraniczne debaty o wilku

Najwięcej wilków żyje wzdłuż ściany wschodniej, a liczna populacja zamieszkuje część polskich Karpat, szczególnie obszar województwa podkarpackiego. Tam występują one na pograniczu ze Słowacją i Ukrainą, gdzie na wilki można polować, przy czym na Ukrainie nie obowiązuje praktycznie żaden okres ochronny. Na Słowacji taki okres jest, ale decyzje o tym, ile wilków można zastrzelić, podejmują regionalne komisje złożone często z myśliwych, a i statystyki dotyczące wilka, co przyznali niedawno pracownicy słowackiego resortu środowiska, są zawyżane przez brać łowiecką. Polsce myśliwi jeżdżą zresztą na Słowację, gdzie do wilków mogą za pieniądze strzelać.

Część środowiska naukowego uważa, że w przypadku wilków, Polska, gdzie wilk jest chroniony, hoduje osobniki, które nie uznają granic państwowych, i wchodzą później przed lufy Słowaków. Ma być to jedna z przyczyn, dla których wilków nie ma w Polsce aż tak dużo, a bezpieczna pojemność, szacowana nawet na 1600 wilków, wciąż pozostaje pełna tylko w trzeciej części.

Na konferencji zorganizowanej niedawno w Krakowie, strona słowacka chwaliła się strefami ochrony wilka, dokładnie dwoma fragmentami swojego terytorium, przy granicy z Węgrami i z Czechami. Tam na wilka nie można polować. Obszary są niewielkie, ale są też rezultatem zabiegów strony czeskiej i węgierskiej, które wilka nie mają wiele i chcą go chronić. Biorąc pod uwagę możliwość przekraczania granicy przez wilki urodzone w Polsce, dobrym rozwiązaniem mogłoby być wprowadzenie strefy ochronnej po stronie słowackiej, która sięgałaby nawet kilkanaście kilometrów w głąb słowackiego terytorium. Kryje się za tym jednak niebezpieczeństwo, że ktoś wpadnie na pomysł, żeby strefę ochrony ograniczyć do marginalnych i niewielkich obszarów, po obu stronach granicy, a poza tymi wąskimi pasami, również w Polsce pozwolić do wilka strzelać legalnie.

A kiedy lis wejdzie do kurnika

Teraz wyobraźmy sobie, że do wilka zaczynają strzelać w Polsce. Najpierw pozwalają na odstrzał "niewielu" osobników, jednym zdaniem: Lis, czytaj myśliwy, zostaje wpuszczony do kurnika, a naiwny kurnika właściciel, czytaj odpowiedzialny za ochronę przyrody, mówi mu weź sobie jedną kurę, czytaj wilka. Lis jest jednak cwany, i nie poprzestanie na jednej kurze.

Na Słowacji nadal do wilków strzelają. W innych sąsiednich krajach, z wyjątkiem Niemiec i Czech, też mogą na wilka polować. Kur w kurniku, czytaj - wilków w polskich lasach - szybko może zabraknąć. Dlatego zamiast wpuszczać lisa, zadbajmy o to, aby nie tylko kurniki na wschodzie Polski, ale również w jej zachodniej części, gdzie wilków jest znacznie mniej, stały się ich siedliskiem. Wilk znacznie lepiej zadba o stan populacji jeleniowatych niż myśliwy. Stąd przy okazji może warto wyeliminować konkurencję dla wilka, w postaci myśliwych, odbierając im ich śmiercionośne gadżety.

środa, 16 marca 2011

Bieszczadzka czereśnia

To drzewo było jak z baśni. Doskonałe, ogromne, a do tego czereśnia. Pamiętało jeszcze czasy przed wojną i dawnych mieszkańców Bieszczad. Kiedyś było integralną częścią czyjejś zagrody lub sadu. Ta niezwykła czereśnia została odnaleziona, zaraz po tym, jak zboczyłem na chwilę ze szlaku, na odcinku między Cisną a Ustrzykami Górnymi. Zdjęcie z ubiegłego roku. Mam nadzieję, że nadal dobrze się trzyma i daje schronienie i żywi miejscowe ptaki, i nie tylko tych skrzydlatych.

Galagowate, czyli miłość od pierwszego wejrzenia

To zwierzę budzi we mnie ogromną sympatię. Duże oczy, niewielki rozmiar i anglojęzyczna nazwa, która w tłumaczeniu na polski oznacza dosłownie dziecko buszu. Galago senegalskie jest moim bohaterem w galerii najbardziej ulubionych zwierzaków już od kilku lat.

Galago występuje w pasie Afryki na południe od Sahary, zamieszkując sawanny, tam, gdzie rosną drzewa. Oprócz wielkich oczu, galago ma też stosunkowo giętkie palce, które ułatwiają mu poruszanie się po drzewach. Podobno angielską nazwę “bushbaby” galago zawdzięcza wydawanym dźwiękom, które przypominają płacz albo też, o czym mówi inna wersja, szczególnemu wyglądowi. Galago jest bowiem jednym z najmniejszych naczelnych, waży od 100 do 300 gramów. Jako, że jest zwierzęciem nocy, zostało wyposażone w duże oczy. Poszukiwanie pożywienia, przede wszystkim owadów, ale także i ptaków i ich jaj oraz owoców i roślin, ułatwiają również duże uszy.   

Rozmnaża się dwa razy w roku, rodząc od jednego do dwóch młodych. Poród następuje na początku pory deszczowej, w specjalnie przygotowanym gnieździe z liści. Po tym, jak samce dorosną, opuszczają samice. Samice trzymają się jednak razem, a warunkiem przynależności do takiej grupy jest pokrewieństwo. Są zwierzakami terytorialnymi, przy czym terytorium grupy samic, może pokrywać się z terytorium samca.

Wraz z końcem nocy, udają się na spoczynek, we wspomnianych gniazdach, na gałęziach lub dziuplach. Ja wraz z jej środkiem, muszę zachować się wbrew ich rytmowi życia, i idę spać, ale oceńcie sami. Czy galagowate nie powinny być obiektem uwielbienia?


poniedziałek, 14 marca 2011

Inaczej niż większość Polaków?

Polski rząd próbował mnie dziś przekonać, że elektrownia atomowa w Polsce jest akceptowana przez większość Polaków. Mogę mówić tylko w swoim imieniu, i powiem, że ja nie zaliczam się do tej większości, o ile taka istnieje. Nie istnieje też bezpieczna elektrownia atomowa, co pokazał nie tylko tragiczny przykład Japonii, ale także katastrofa w Czarnobylu.

Z dnia, kiedy nastąpiła awaria za naszą wschodnią granicą, pamiętam tylko paskudny smak płynu, który wypiłem i miał zabezpieczyć mnie przed skutkami Czarnobyla. Teraz tragedia wydarzyła się z dala od naszych granic. I co z tego? Może wydarzyć się wszędzie. 


Nie wierzę w zapewnienia specjalistów od piaru, którzy lobbują na rzecz energetyki jądrowej, że w Polsce będzie inaczej. To, że nie ma w naszym kraju wielkich trzęsień ziemi, nie oznacza, że elektrownia będzie bezpieczna. Może wystąpić szereg innych czynników, które sprawią, że staniemy się jej ofiarami. Ofiarami, jak to określa rzecznik rządu „bardzo bezpiecznej polskiej elektrowni”.

Rzecznik rządu jest od tego, żeby  bronić stanowiska tych, którzy go wynajmują. Rozumiem, że musi mówić  głosem władzy. Niech jednak nie wmawia Polakom, że wszyscy są za. Niech nie mówi też o rosnących potrzebach energetyki, skoro Polska nie wykorzystuje tak prostych rozwiązań, jak chociażby poprawa efektywności energetycznej. Całkiem niedawno ministerstwo finansów uznało, że obowiązek oszczędzania energii przez wprowadzenie niskonakładowych rozwiązań  w budynkach należących do administracji publicznej przerasta możliwości budżetu państwa. Jak się okazało, wcale tak nie jest, a zamiast większych kosztów urzędnicy mogliby wprowadzić energooszczędne rozwiązania, zwracać większą uwagę na wyłączanie urządzeń, których nikt w danej chwili nie używa, czy też zamontować czujniki ruchu, które włączałyby światło wtedy, kiedy jest to potrzebne. 

Przyzwyczaiłem się już, że w moim kraju wszystko jest na odwrót. Zamiast modernizacji kolei, buduje się lotniska regionalne. W miejsce oszczędzania energii, zwiększenia efektywności energetycznej i wykorzystania odnawialnych źródeł energii, proponuje się elektrownię atomową. Co więcej gminy podobno – cytuję za rzecznikiem rządu – biją się o to, aby to właśnie u nich powstała elektrownia atomowa. Jak pokazuje praktyka, może i rządzący gminami rzeczywiście chcą uczestniczyć w tej „bójce” o elektrownię, ale kiedy dowiedzą się o ich udziale, mieszkańcy tych gmin, sprawa nie będzie już taka prosta. Bo kto chciałby mieć za płotem elektrownię atomową? A potem pojawi się jeszcze kwestia odpadów radioaktywnych. Co z nimi zamierza zrobić rząd? Jest nawet plan, aby te odpady wywieźć w rejon Zielonych Płuc Polski, w okolice Kruszynian. Mieszkańcy tej wsi odpadów nie chcą i wyrazili zaniepokojenie, bo ktoś pomyślał za nich, wskazując potencjalną lokalizację.

Dlaczego warto kochać Puszczę?

Już wiele osób, autorytetów w świecie nie tylko nauki, wypowiadało się, dlaczego warto kochać Puszczę Białowieską. Kochali Puszczę również niektórzy politycy, którzy w tej miłości widzieli sposób na podbój serc o przyrodniczym zacięciu. Spróbujmy jednak zagrać dwie role jednocześnie. Przewodnika po Puszczy, i statystycznego obywatela, który w Puszczy jeszcze nie zasmakował, a przyjeżdża z wycieczką, powiedzmy, że w czerwcu w okresie wyroju komarów i kąsających bąków.

Oto znajduje się szanowna wycieczka w najdzikszej polskiej Puszczy, której dzikość przyciągała pokolenia książąt i królów spod znaku orła i znaku pogoni. W tej namiętnej atmosferze obcowania z pierwotnymi leśnymi ostępami, zatracały się panujące pokolenia. Dzięki prowiantowi pozyskanemu w Puszczy, król Jagiełło miał wygrać bitwę pod Grunwaldem. Kiedy wokół Puszczy zaczęło osiedlać się więcej ludzi i po dawnych puszczach łączących się z naszą Puszczą, zostały tylko wylesione łąki i pola, w Puszczy, przed zgiełkiem świata, nadal odpoczywali władcy, nie tylko polscy i litewscy, ale również ci, którzy posługiwali się czarnym orłem z rozdwojoną głową.

Zatem śmiem twierdzić, że te oto bąki i komary, korzystające ze skąpego odzienia szanownej wycieczki, są zapewne potomkami tych owadów, które kąsały koronowane głowy. Miejmy zatem świadomość, że w pewnym sensie staliśmy się następcami polskich władców, i kontynuujemy odwieczną tradycję. A taki komar i bąk, to nie tylko nam umożliwia szlachetną inicjację i wprowadzenie w życie codzienne króla w Puszczy, ale przede wszystkim gwarantuje pożywienie rzadkim gatunkom skrzydlatym i kroczącym. Bez tych skrzydlatych i kroczących, nie byłoby jeszcze większych stworzeń, które licznie ten obszar, nazywany Puszczą zamieszkują.

Zapyta mnie szanowna wycieczka, dlaczego ktoś zostawił w tym miejscu, gdzie teraz się zatrzymałem, martwe drzewo. Uświadomić wycieczce pragnę, że w tym oto drzewie, żyją tysiące różnych organizmów, które zamiast miast i wsi wolą to drewno, i żyć gdzie indziej nie potrafią. Bez martwych drzew z Puszczy wyniosłyby się rzadkie dzięcioły co mają trzy zamiast czterech palców i te, które cztery palce mają, ale różnią się od kuzynostwa z placami trzema, białym grzbietem. Martwe drewno takie dzięcioły żywi i daje schronienie.

Dla porównania pojedźmy na taką Białoruś, gdzie rządzi tyran Łukaszenko. Tam o martwym drewnie już nie ma mowy, bo zanim zacznie być martwe sprzątają je, a las zaczyna być jak wyjałowiony organizm człowieka, który wyczyszczony z bakterii po antybiotykach, łapie kolejne z braku naturalnej odporności, i bez pomocy lekarza nie jest już w stanie przeżyć, wyjałowiony bakteriobójczą terapią. A taka Puszcza z martwym drewnem to co innego. Jak jest martwe drewno, a las naturalny, to las zaczyna sam się odnawiać, nawet po najcięższej chorobie. Tu warto dodać cudzysłów do choroby, bo w lesie naturalnym rządzi natura, toteż jak przyjdzie kornik, czy inne stworzenie, to las naturalny dobrze sobie z nim poradzi. Bo im więcej kornika, tym więcej stworzeń, co kornikiem się żywią, i kornik zaczyna być w odwrocie. I tak samodzielnie to wszystko się reguluje, bez pomocy nas, ludzi, ale, tylko w lesie "zasadzonym" przez naturę, a nie przez człowieka. Las sadzi się sam, i sam decyduje, co w nim wyrośnie.

A co z lasem? Dlaczego nie powinni tego lasu w Puszczy ciąć? Otóż jest różnica między lasem zasadzonym przez człowieka w rzędy, a lasem, który urósł sam, bez pomocy ludzi. Puszcza, droga wycieczko, to las wyjątkowy, bo od wieków odradzał się sam. Dopiero z czasem, kiedy zabrakło monarchii, stała się dobrem całego społeczeństwa, i wtedy ludzie zaczęli ciąć jak szaleni, i z przerwami ten proces trwa do dzisiaj. Jeszcze kilka pokoleń szyszek minie, a w Puszczy lasu, co sam się zasiał będziemy musieli szukać wyłącznie pod opieką licencjowanego przewodnika, który za odpowiednią opłatą wprowadzi nas do rezerwatu ścisłego i powie oto Puszcza. Tylko powiedzcie mi drodzy Państwo, czy nie chcielibyście sami przekonać się o tym, jak to być królem, wędrującym po Puszczy, bez przymusowej opieki, po wyznaczonych szlakach, jadąc rowerem lub wędrując pieszo, przez ostatni naturalny las w naszej europejskiej wspólnocie? A potem pokazać znajomym, że byliście w jednym z najdzikszych zakątków naszego starego kontynentu, gdzie wciąż można spotkać żubra, przeżuwającego leniwie trawę, w błocie odnaleźć odciśnięte tropy wilka i razem z całą rodziną, objąć stare drzewa, które pamiętają czasy króla Zygmunta i króla Stasia.

Ten puszczański świat może jednak zginąć, ale jest jeszcze szansa na ocalenie tego świata, jeśli szanowna wycieczka sprzeciwi się cięciu Puszczy, i będzie nalegać na panujących z woli obywateli, aby na jej całym obszarze powstał park narodowy. Dzięki temu, to co jest naturalne w tej Puszczy przetrwa, Puszcza nie zostanie przerobiona na meblościanki, a ludzie, co w tej Puszczy i wokół niej mieszkają będą mogli korzystać z jej darów, zbierając grzyby i jagody, i pozyskując drewno na swoje potrzeby.

Proszę za mną. Idziemy dalej.

niedziela, 13 marca 2011

To już wiosna

To już wiosna. Do jej pierwszego dnia pozostał jeszcze tydzień, ale słońce odebrało już ptakom apetyt na karmnik, który dziś zdjąłem z rosnącego za oknem bzu. Słońce wygrzało świat, a teraz przyroda wspólnie ze słońcem budzi się po raz kolejny do życia. Przyjemnie!

sobota, 12 marca 2011

Do czterech fok sztuka

Klif przyszedł na świat jako czwarty. Bubas począł aż trzech chłopców. Dziewczyna, Koga, była tylko jedna. Ewa, matka Klifa, była bardzo wyczerpana porodem, i dopiero po kilku godzinach odpoczynku mogła nakarmić szczenię. 

W znacznie lepszej kondycji był Klif. Pokazał już swoje możliwości. Jego waga i rozmiar też są dobre. Klif pierwszego dnia życia mierzył 114 centymetrów i ważył 16,25 kilogramów. Kiedy pracownicy fokarium podjęli próbę wstępnych oględzin Klifa, on nie dał się tak łatwo obejrzeć, grożąc ugryzieniem. Będzie z niego niezły zawadiaka.

Za kilka tygodni rozpocznie zajęcia z przystosowania do życia w Bałtyku. Na razie jest pod troskliwą opieką Ewy. 

piątek, 11 marca 2011

Kil się rodzi

W helskim fokarium urodził się już trzeci w tym roku potomek Bubasa. Ma na imię Kil. Jego mamą jest Agata. Poprzednio Agata miała problemy z ciążą i porodami. Teraz jest jednak zdrowie szczenię.

Bubasa te sprawy już tak bardzo nie obchodzą. Czeka na Agatę, i kiedy ta przestanie karmić syna, znów rozpocznie zaloty.

Kil dołączy do Kogi ("przyrodniej siostry") i Knopa ("przyrodniego brata"). Wspólnie z nimi w czerwcu rozpocznie wędrówkę w wodach Bałtyku, do którego zostanie wypuszczony po zajęciach z "bałtyckiego survivalu" przeprowadzonych w fokarium. Przetrwanie w Bałtyku będzie od niego wymagało nie lada umiejętności i wiele szczęścia. Wierzę jednak, że jego misja odtwarzania populacji fok szarych w naszym morzu zostanie wypełniona i w wędrówce w wodach Bałtyku, zawita również na polskie wybrzeże.

Kiedyś foki szare były liczne na polskim wybrzeżu, ich liczbę, jeszcze sto lat temu, szacowano na tysiąc osobników. Dziś na polskim brzegu wciąż są rzadkimi gośćmi, i nie odtworzyły jeszcze foczej kolonii. O ich powrót zabiegają przyrodnicy. Wiele wysiłku już włożono w to, aby również na polskim brzegu, poza basenami fokarium, również rodziły się foki. Tak jak dawniej.

Kil na razie znajduje się pod czułą opieką Agaty i nie myśli jeszcze o wizycie w Bałtyku. W momencie urodzenia ważył 13,30 kg i mierzył 101 cm.

Oto on:

czwartek, 10 marca 2011

Byłem "zastępczą" matką Alfreda

Alfreda poznałem po raz pierwszy na podwórku obok domu doktora Krasińskiego. Przez pierwsze kilka dni miałem przyzwyczaić do siebie Alfreda. A potem zostać jego "zastępczą matką", o ile to w ogóle możliwe.

O Alfredzie wiedziałem tylko tyle, że pochodził z Biebrzańskiego Parku Narodowego i został osierocony. Człowiek był kojarzony przez Alfreda wyłącznie z ogromną butlą mleka. Butelka była po spirytusie, a w środku rozrobione mleko w proszku.

Alfred był łoszakiem, małym łosiem, który trafił do Białowieskiego Parku Narodowego z przeznaczeniem do Rezerwatu Pokazowego. Wcześniej w rezerwacie były łosie Pepsi i Cola, ale te, jak opowiadał Mirek już nie żyły. Słyszałem opowieść o tym, jak jeden z łosi w czasie bukowiska pokonał ogrodzenie swojego wybiegu, i zagarniał porożem wszystko co znalazł po drodze. Podobno zwiedzający pokazówkę na widok biegnącego łosia pytali, co robić, a obsługa odpowiadała uciekać.

Kiedy po kilku dniach przewieziono Alfreda do Pokazowego, była w nim już wyrośnięta klempa o imieniu Adela. Zajmowała wybieg obok Alfredowego. I tak zaczął się mój właściwy czas pracy przy obsłudze zwierząt. Codziennie butelka, rozrabiane mleko, wyprawy po gałęzie malin z liśćmi, które Alfred lubił. Nie był to mój jedyny podopieczny. Po drodze były jelenie, i żubronie. Te ostatnie, to wynik ludzkiego eksperymentu na przyrodzie, połączenie krowy z żubrem. Z powodu lokalizacji małej, wtedy opuszczonej, stróżówki przy tylnej bramie, gdzie zamieszkałem, jej ściana graniczyła z wybiegiem żubroni. Jeden z nich, Mazur, wiedział, gdzie sypiam i w nocy przychodził pod stróżówkę, uderzając w jej ścianę i domagając się większej uwagi.

Alfred, widząc mnie, zaczął z czasem reagować jęczeniem łosia-małolata. Kojarzyłem się mu z posiłkiem. W przeciwieństwie do Adeli wędrował po wybiegu, również w jego drugiej, rozległej części, którą na ogół otwierano tylko poza godzinami zwiedzania pokazówki. Alfred był traktowany wyjątkowo, i miał swobodę wyboru miejsca, również w ciągu dnia. Trudność sprawiało odnalezienie w bujnym poszycie pokrzyw i wysokich traw.

Alfred miał same zalety. Sama słodycz, miękki łosiowy pysk, który zmieniał swój wygląd z wiekiem. Co jakiś czas iskałem go z kleszczy, które obficie obsiadały Alfreda. 

Dorastanie Alfreda przebiegało błyskawicznie. Z czasem zaczął okazywać również niezadowolenie. Potrafił strzelić kopytami. Dorastał i znalazł się w trudnej sytuacji. Z jednej strony natura dawała znać o sobie. Z drugiej przyzwyczaił się żyć w warunkach stworzonych przez człowieka.

Pracownicy pokazówki dziwili się, dlaczego młodziak przyjechał do nich, i pracował za darmo. Podobno myśleli, że zabiorę im pracę. Wtedy wolontariat nie był w żaden sposób zorganizowany. Czasami postrzegali mnie, jak wariata. Czasami, jako potencjalną konkurencję. Taki lokalny koloryt. A ja regularnie, o poranku wykonywałem podobne zadania, myłem się przy czymś na kształt hydrantu i wędrowałem w wolnych chwilach po puszczy. Był to niezwykle przyjemny czas. Jeden z najlepszych fragmentów życiorysu.

Jesienią opuściłem pokazówkę. Alfreda widziałem jeszcze kilka razy. Miłe uczucie "matkować" łosiowi. I to pewnie dlatego tak wielkim uczuciem darzę łosie.

Pragnę tym wpisem podziękować ówczesnemu dyrektorowi BPN, Czesławowi Okołowowi, który jako jedyny dyrektor parku narodowego odpowiedział pozytywnie na moje zgłoszenie do pracy jako wolontariusz.

środa, 9 marca 2011

O marszałkach polnych, lotniskach i podskarbim

Za nie-siedmioma górami, za nie-siedmioma rzekami, jest kraj, w którym mieszkam. Rządzą nim politycy o różnych poglądach, zmieniając je w zależności od kierunku wyborczego wiatru. W tym kraju nie ma jednak mowy o postępie przyjaznym ludziom i otaczającej ich przyrodzie. Podejmuje się decyzje, które wykluczają poprzednie. Tworzy się kolejne prawa, których nie rozumieją politycy, z pełną premedytacją niewiedzy głosując za lub przeciw. A rezultat jest taki, że im więcej tym praw, tym większy szerzy się nieład. Witaj w zamieszkanym przeze mnie królestwie. Jeżeli znasz język, którym piszę tą krótką depeszę, najprawdopodobniej również ty w nim mieszkasz.

W tym królestwie, którego jestem poddanym, i uiszczam na rzecz jego funkcjonowania podatki, dzieje się tak: Do czego królewscy doradcy się nie dotkną, zamienia się w ruinę.

Kiedy stany zebrane na Wiejskiej głosowały nad ustawą, która miała wprowadzić obowiązek oszczędzania energii przez docieplenie komnat królewskich urzędników i wyrobienie w nich nawyków zapobiegających uszczupleniu wielkości królewskiego skarbu, stany uległy presji podskarbiego i powiedziały nie zwiększeniu efektywności energetycznej. Teraz głowią się nad tym panowie senatorowie, a herold podskarbiego mówi, że podskarbi już nic nie może.

Królestwo ma też szereg innych problemów. Chce budować drogi przez błota i moczary, niszczyć ostatnie mateczniki przyrody, i pozostawić tory kolei żelaznej złomiarzom. Nie potrafi też wykorzystać, tego, co otrzymało dzięki sojuszowi z super-królestwem w Brukseli. Euro-dukaty, które miały posypać się na modernizację wspomnianej kolei, moje królestwo chce przekazać na budowę dróg, które, jeśli spojrzymy na poprzednie lata nie powstaną. A jeśli już powstają, to królewscy architekci wytyczają je w najgorszych lokalizacjach, przez co inwestycje szkodzi przyrodzie i nie może być zrealizowana. Architekci dobrze wiedzą, gdzie nie mogą budować, ale cóż z tego.

Ostatnio marszałkowie polni wpadli na inny pomysł. Zamiast dróg, które i tak im nie wychodzą, zbudują lotniska. Będziemy latać jak królowie - argumentują. Zapomnieli tylko o tym, że samolot nie będzie napędzany siłą ludzkich mięśni bądź energią słoneczną, i podobnie jak samochód straci kiedyś rację bytu, bo wyschną źródła ropy w odległych południowych kalifatach. W ziemi tykocińskiej postanowili nawet położyć płyty, ale jakież było ich zdziwienie, gdy dowiedzieli się, że znów coś spartaczyli, bo lotnisko chcieli ulokować na skrzyżowaniu ptasich szlaków, a to z kolei uniemożliwiałoby start i lądowanie samolotom, i groziło ich pasażerom. Marszałkowie znów wszystko zwalili na Niepokornych, którzy blokują marszałkowskie "wielkie" wizje i bronią ludzi i przyrodę przed rządzącymi królestwem. Nazywają tych Niepokornych szkodnikami społecznymi. Plus taki, że uspołeczniają królestwo, używając przymiotnika społeczny, a że w dyby też nie zakuwają, to może kiedyś wyrośnie na tym gruncie społeczeństwo obywatelskie, które niestety może odziedziczyć po systemie obecnej oligarchii rozkręcone tory, puste autostrady i porzucone płyty lotnisk. Tylko wtedy nie będzie łatwo tego odbudować. I trzeba będzie zacząć od początku.

Póki co, takim jak ja i może ty, jeśli czujesz się Niepokornym, odpowiedzialnym za stan środowiska, pozostaje wyrazić swój sprzeciw i wskazywać królewskim urzędnikom alternatywne rozwiązania. W końcu nie wszyscy urzędnicy muszą psuć powierzone im w imieniu głosujących podatników królestwo.

Na tym kończę depeszę z kraju za nie-siedmioma górami, za nie-siedmioma rzekami...

wtorek, 8 marca 2011

Bubas znów ma foczęta

Muszę się Wam pochwalić. Bubas znów ma foczęta. Najpierw urodził się chłopak, o imieniu Knop. Dziś przyszła na świat Koga, dziewczynka. Obie foki w doskonałym zdrowiu znajdują się teraz pod opieką matek, Knop pod opieką Ani, a Kogą zajmuje się Unda Marina. A Bubas, jak to foczy ojciec, zrobił swoje i czeka na moment, kiedy znów jego harem będzie gotowy do zalotów.

Bubas jest jednak dumny ze swoich osiągnięć. To już kolejne pokolenia, które przychodzą na świat dzięki jego niewątpliwym umiejętnościom rzucania swojego foczego uroku na foki-panie. Zresztą foki-panie wyboru nie mają. Mają tylko Bubasa.

Bubas może być też dumny z dzisiejszych urodzin. Kogę mogliśmy zobaczyć już wcześniej, dzięki zdjęciu USG.


Dziś Koga ujrzała świat i wygląda tak:

W czerwcu i Knop i Koga wrócą do Bałtyku. Po kilku tygodniach karmienia przez matkę, zostaną odstawione od sutka, i przejdą przysposobienie do życia w Bałtyku. Wśród lekcji znajdą się zajęcia z polowania na ryby i co nie mniej ważne kontakt z człowiekiem będzie ograniczony do minimum. Tylko po to, aby w przyszłości Knop i Koga, i podobne im potomstwo Bubasa, zachowywało się tak jak foki w naturze, i od ludzi trzymało się z daleka.

Już latem poznacie dalsze losy Knopa i Kogi. I nie tylko ich. Zapomniałem dodać zdjęcie Knopa. Wszystkie zdjęcia dzięki uprzejmości opiekunów Bubasa ze Stacji Morskiej w Helu.

Nie masz nad węgorza!

Jeszcze nie tak dawno mogliśmy oglądać w prasie reklamy sponsorowane przez Ministerstwo Rolnictwa, zachęcające do konsumpcji węgorza, finansowane zresztą z unijnych dotacji. Teraz resort ochrony środowiska postanowił wstrzymać wydawanie zezwoleń na import i eksport okazów węgorza europejskiego. Ministerstwo wstrzymuje wydawanie tych zezwoleń do końca 2011 roku. Bić za to braw nie będę, bo sytuacja węgorza jest dramatyczna i Polska z opóźnieniem przyjmuje zakazy i ograniczenia. Krytykować też nie będę, bo zakaz jest.

"Wprowadzenie zakazu wydawania zezwoleń importowych i eksportowych CITES (niezbędnych w przypadku handlu okazami węgorza z krajami spoza UE) jest wynikiem bardzo wyraźnego spadku liczebności węgorza europejskiego" - czytamy na stronie Ministerstwa Środowiska. - "Ustalono, iż  dalsze pozyskiwanie jego narybku na potrzeby handlu międzynarodowego może przyczynić się do drastycznego osłabienia populacji tego gatunku – wpisanego po 14 Konferencji Stron Konwencji Waszyngtońskiej (CITES) na listę gatunków zagrożonych wyginięciem. Wspomniany zakaz dotyczy wydawania zezwoleń CITES na wszelkie okazy węgorza europejskiego czyli osobniki żywe, martwe i produkty z nich wytworzone."

Na ten zakaz długo czekałem. Zastanawiałem się, jak długo nasz kraj zamierza zwlekać z wydaniem tej decyzji. Przez ostatnie 30 lat liczebność węgorzy spadła o ponad 95 procent! Jednocześnie bardzo wolno się odnawia. A jego liczebność spada, bo jego zasoby były i są nadmiernie eksploatowane przez ludzi. Wcześniej w Polsce obowiązywał tylko przepis o konieczności uzyskania zezwolenia na każdorazowe przewiezienie węgorza za granicę UE. W przypadku eksportu, do wniosku o wydanie zezwolenia trzeba było dołączyć dokumenty świadczące o legalnym pochodzeniu i pozyskaniu węgorzy. Importer musiał przedstawić kopię zezwolenia eksportowego CITES. Nie wprowadzono jednak zakazów, chociaż w 2009 roku wszyscy już wiedzieli, że katastrofa jest blisko.
Ocalić węgorza wcale nie będzie łatwo. Specjaliści szacują, że może wyginąć w ciągu najbliższych 10-15 lat. Nie uda się też odtworzyć jego populacji w warunkach hodowlanych. Węgorz europejski potrzebuje wód śródlądowych i słonych. W wodach słodkich węgorz dorasta. Potem, kiedy osiągnie dojrzałość płciową płynie na tarło w rejon Morza Saragassowego. To tam na świat przychodzi kolejne pokolenie węgorzy. Ich larwy wraz z morski prądem, Golfsztromem, dryfują wraz z nim w kierunku Europy, do której docierają po dwóch albo trzech latach, zastępując swoich "rodziców". W wodach słodkich przebywają do 10 roku życia. Potem znów podejmują wędrówkę, do miejsca, w którym się urodziły.

Dorosłe węgorze mogą mierzyć nawet 1,5 metra. Samce są jednak mniejsze, ich długość wynosi od 50 do 70 centymetrów. Wędkarze nazywają go śliskim. Jest niezwykle pożytecznym stworzeniem, z racji swojej niezwykłej umiejętności wyjadania ikry ciernika, schowanej w misternie skleconych gniazdach.  Nie będą się nim mogli cieszyć już długo. Degradacja środowiska, budowa przeszkód na rzekach i masowe odłowy narybku zrobiły swoje. Ogromne zniszczenia w populacji węgorzy wyrządzili też handlujący tą rybą. Przenieśli oni hodowle odławianego narybku do Chin, gdzie węgorz nabierał wartości handlowej, ale do wody już nie mógł wrócić, lecz trafiał na talerz, również polskich konsumentów. W rezultacie większość węgorzy  nie mogła przejść całego skomplikowanego cyklu od narodzin do rozrodu i śmierci w wodach Morza Saragassowego. I dziś węgorzy jest krytycznie mało. Wprowadzony zakaz ma zapobiec importowi tych ryb spoza Unii Europejskiej, gdzie tuczono ryby na sprzedaż w Europie.

Nikt nie ma dziś recepty gwarantującej przetrwanie węgorza. My, konsumenci, możemy po prostu przestać węgorza kupować. Jest tyle innych ryb, które możemy jeść bez obaw, bo nie są zagrożone. Idąc do sklepu, wyjeżdżając chociażby do Węgorzewa, czy też na Mazury, lub odpoczywając nad morzem, zostawmy węgorza w spokoju. Brak popytu na węgorza, to jeden z niezbędnych warunków niezbędnych do ocalenia tej ryby. To my, konsumenci, możemy zdecydować! Jednocześnie władze naszego kraju powinny zadbać o czystość naszych wód śródlądowych i usuwanie przeszkód, piętrzących się na naszych rzekach, których nawet człowiek, bez wychodzenia na ląd nie potrafiłby pokonać. A co dopiero węgorz, który jest rybą i do życia potrzebuje wody.

 Na koniec przekonajcie się sami, jakim niezwykłym ichtio-bohaterem jest węgorz, i obejrzyjcie mapę jego wędrówki. A to droga tylko w jedną stronę maluchów, które wędrują z prądem do Europy. Potem muszą w wodach słodkich przeżyć, i wrócić do miejsca, w którym się urodziły. Węgorz nie ma sobie równych!

poniedziałek, 7 marca 2011

To ludzie wyrządzili więcej szkód

W pewnym poczytnym w województwie podlaskim dzienniku, czytaj KP, bardziej poczytnym niż Gazeta W., przeczytałem tekst w wersji online, cytowany za PAP. Już sam tytuł mnie zaintrygował, sugerując, że to zwierzęta pod ochroną powodują więcej, domyślnie najwięcej, szkód. Tytuł był przyprawiony "szkodą" komunikacyjną, nie związaną z tekstem, wyrządzoną raczej nie przez zwierzę, ale przez kierowcę samochodu, który wjechał na żubra przechodzącego przez drogę - ale winę za to można jeszcze zrzucić na nierozgarniętego fotoedytora.

Województwo podlaskie, z którego pochodzę, ma to szczęście, że może pochwalić się rozległymi lasami, doliną Biebrzy i Narwi, jednym słowem ważnymi ostojami chronionych gatunków zwierząt. Podlascy urzędnicy załamują jednak ręce, bo muszą płacić, za bobry, żubry i wilki. I płacą, podobno coraz więcej. Kończą się im pieniądze.

W większości przypadków winne mają być bobry. Bo zalewają łąki. Na szczęście strzelać do nich nie będą. Jeszcze nie. Na razie spróbują innych, mniej inwazyjnych metod. Jednak te bobry, to podobno aż 1,8 mln zł. Póki co podlaski "RDOŚ podkreśla, że bóbr to dobroczyńca przyrody. <<Zwierzęta są pożyteczne i pozytywnie wpływają na przyrodę np. przyczyniają się do odtwarzania pierwotnych stosunków wodnych w środowisku>>". Drugi na liście jest żubr. Podpadł 50 rolnikom. A żubrów podobno przybywa. Na samym końcu listy oskarżonych są wilki. W podlaskim "tylko kilka razy atakowały bydło".

Na wypłacanie odszkodowań za szkody spowodowane przez zwierzęta można różnie zareagować. Trudno jednak zrozumieć logikę tych wypłat, przy jednoczesnym braku zabezpieczeń, które poszkodowany mógłby wprowadzić np. w ochronie stada zwierząt hodowlanych przed wilkami. Wyjaśnienie tej beztroski, w kontekście analogicznej sytuacji z południa Polski, odnajdziemy w sprawozdaniu komisji ochrony środowiska sejmiku małopolskiego. "Odszkodowania to dla hodowców często jedyna pewna forma pozyskania pieniędzy za trudno zbywalne zwierzęta. Dlatego pomimo ryzyka, że ataki drapieżników się powtórzą, hodowcy nie stosują często żadnych zabezpieczeń przed nimi" - przeczytamy w sprawozdaniu.

W praktyce wypłacana jest cena rynkowa zwierzęcia. Urzędnicy nie przypominają sobie, aby takiej wypłaty na południu Polski komuś odmówili. A przecież warunkiem takich wypłat powinno być dokładne zbadanie sprawy, i ustalenie, czy hodowca stado zabezpieczył. Niestety "przepis o odmowie wypłaty odszkodowań hodowcom jest martwy, bo komisje nie są w stanie zweryfikować okoliczności zagryzienia owcy przez wilka. Zwykle przyjmują więc wersję hodowcy (cytat za B. Kuraś, Górale podkładają owce wilkom dla odszkodowań)". Znane są przypadki wręcz prowokowania i pozorowania takich wilczych ataków. Wróćmy jednak na północ naszego kraju.

Co do żubrów, to już inna sprawa. Dzika "krowa", która lubi żerować nie tylko w lesie, ale również na jego obrzeżach, potrafi wejść np. na cmentarz, gdzie na grobie, ktoś posadził ozdobną kapustę czy inną sałatę. Owszem, potrafi też "narozrabiać". Ale, zważywszy na to, jakie usługi żubr oddaje w promocji Podlasia, a nawet jego stolicy, województwo mogłoby wziąć stronę żubra i zamiast wydawać pieniądze na kreacje ze wschodzącym Białymstokiem, symbolicznie zrekompensować ewentualne straty wśród 50 rolników, w ramach wypłaty honorarium za posługiwanie się wizerunkiem tego zwierzęcia.

A bobry. Im wypomina się zalewanie pól i łąk. W rzeczywistości dzięki nim poprawia się naturalna retencja. Zmniejsza się też ryzyko pożaru na obszarach leśnych, gdzie wznoszą swoje konstrukcje. Woda wolniej spływa w okresie wezbrań, bo spowalniają je konstrukcje wykonane przez bobry. Bobry naprawiają to, co zepsuł człowiek w okresie intensywnej melioracji Polski, niszcząc przy okazji wiele cennych siedlisk.

Wniosek końcowy. Zmienić tytuł artykułu na "to ludzie wyrządzili więcej szkód", skoro KP wspólnie z depeszą PAP, chce rozmiarem szkód się licytować. Im tego KP już nie wypomina.

PS. W tym samym KP w wersji online przeczytałem, że przez wędrujące ptaki nie będzie lotniska pod Tykocinem, nad czym boleją niedoszli pasażerowie w osobach białostockich biznesmenów. Ja natomiast boleję nad tym, że rządzący w podlaskim zamiast zmodernizować kolej i zabiegać o szybkie połączenia z resztą Polski, w tym z Warszawą i Okęciem, postanowili zrealizować wizję lotniska, które nie tylko ptakom sprawiałoby kłopoty, ale również zagrażałoby bezpieczeństwu ludzi. Samolot zresztą pociągiem nigdy nie będzie, i nie doleci, tam, gdzie pociągiem można byłoby komfortowo dojechać.

A na koniec obrazek i fotozagadka. Podlasianie! Komu zawdzięczacie to logo? I deklarowane w opisie logotypu bogactwo różnorodności? Chyba nie tylko pomysłowości Leona Tarasewicza?

niedziela, 6 marca 2011

Człowiek podchodzi do wilka

Wilcze oczy, wilczy apetyt, za tymi powiedzeniami kryje się podstęp, łapczywość. Przynależą one do skojarzeń łączonych z wilkiem, "groźnym" dla człowieka.Tyle, że to nie człowiek jest ofiarą wilka, lecz wilk staje się znów ofiarą ludzi. Ludzkie oczy, myśliwski apetyt zagrażają wilkom w Polsce coraz bardziej, bo coraz częściej zgłaszane są wnioski, proponujące odstrzał tych drapieżników w naszym kraju.

Wilk jest zwierzakiem szczególnie prześladowanym. Owszem jest drapieżnikiem, bo tak, jak my, przedstawiciele Homo sapiens musi jeść. Jego problem polega jednak na tym, że w kraju zamieszkanym przez 38 milionów ludzi, on, wilk, liczy sobie jedynie 500-600 osobników. Tutaj liczby nie są zgodne, ponieważ obowiązuje rozbieżność punktów widzenia. Myśliwi, którzy liczą wilki w swoich obwodach, wykorzystają każdą okazję, aby liczebność wilka zawyżyć. Kreują też niesamowite historie, ot chociażby jak tą o przerażonych panach ze sztucerami z koła myśliwskiego w Dukli, na których wyszła wilcza wataha. Podobno bardzo się wystraszyli. Tak bardzo, że donieśli o tym lokalnej prasie, i przypomnieli sobie, że czas już strzelać do tych watah.

Z drugiej strony są dane naukowych instytutów, ale tutaj też obowiązują widełki, sezon 2008/2009 przyniósł informacje o 543–687 wilkach w Polsce. Bez względu na liczebniki, wilków w Polsce jest mało. Coraz mniej jest bowiem miejsc, gdzie mogłyby żyć z dala od ludzi. Nie zasiedlają też licznie obszarów na zachód od Wisły. Większość z nich żyje wzdłuż wschodniej granicy Polski. W masowej migracji na zachód przeszkadzają im liczne przeszkody do pokonania. Z kolei tam, gdzie już żyją korzystają z niedbalstwa hodowców zwierząt. Owce bez odpowiedniego zabezpieczenia stanowią idealny i łatwy łup. Wilk nie będzie długo się zastanawiał widząc taką stołówkę porośniętą wełną. Po pierwsze owcze mięso smaczne. Po drugie owca to nie jeleń czy sarna, i nie wie, co zrobić, kiedy zobaczy wilka. Nie czuje przed nim strachu, a wilk skrupulatnie to wykorzysta. Owca jest niczym pyszny kotlet, podany na talerzu. Jeleń nie smakuje już tak dobrze, bo i mięso ma bardziej żylaste i smak nie ten sam. A do tego trzeba się za nim nabiegać.

Problemów z wilkami można uniknąć. Wystarczy pastuch elektryczny i pies pasterski, nasz owczarek podhalański. Niestety hodowcy nie zawsze chcą skorzystać z tej oferty. Jednak ci, których poznałem, a przyjęli zabezpieczenia, są teraz zadowoleni. Wilk omija ich stada owiec. Jeden z tych hodowców, z okolic Ustrzyk, tak zaprezentował mi swojego psa. "To jest Walker. Nazwałem go tak, bo jest jak Walker, ten strażnik Teksasu, a to pole, to jego Teksas."

Od kilku miesięcy wzmaga się znów anty-wilcza kampania. Próbuje udowodnić się za wszelką cenę, że wilk jest zły i zbyt liczny. W regionalnych mediach pojawiają się świadectwa "krwiożerczości" wilka. A to zagryzł sarenkę, wypowiada się praktykujący myśliwy, niepomny tego, co on, myśliwy robi sam z takimi sarenkami, zabijając je w świetle prawa. Podkarpacie i Mazury, zaczynają przygotowywać grunt pod zniesienie zakazu polowań na wilka. Niestety nie są odosobnione. Zaczynają stawać za nimi ludzie z naukowymi tytułami. Jak to się skończy?

Wilka powinniśmy chronić. Mamy taki obowiązek, bo jesteśmy jednym z nielicznych unijnych krajów, gdzie to zwierzę występuje. Zwolennicy odstrzałów będą nam przypominać, że Słowacy strzelają. To dlaczego my nie możemy. Aż ślina myśliwemu cieknie, podobno, kiedy widzi kolegę po strzelbie, który strzela do wilka na Słowacji. Zresztą i zakaz polowań polscy myśliwi potrafią obejść. W jednym z listów, które otrzymałem, znalazły się zdjęcia wilka zastrzelonego przez nieznanych sprawców. Nieznani sprawcy nie byli jednak nowicjuszami w swoim strzelającym fachu, ale prawdziwych winnych nie poznamy, bo sprawie ukręcono łeb.

Niektórzy powołują się  też na przykład Szwecji, gdzie udało się przeforsować zgodę na odstrzał wilków, chociaż wilków jest tam mniej niż u nas i mają zdecydowanie lepsze warunki do życia, bo nie istnieje aż tak duże ryzyko zaistnienia konfliktu wilk-hodowca. Na szczęście Szwedzi zostali skrytykowani przez KE, i być może zostaną też ukarani. KE podkreśliła przy tej okazji, że wilk jest jednym z gatunków, które Europa powinna objąć szczególną opieką.

Nie wierzę, że myśliwi, jeśli dostaną prawo do polowań na wilka, będą godnymi zaufania partnerami do przeprowadzenia jego redukcji. Redukcji, która nie ma uzasadnienia, poza grupą interesu, pałającą chęcią strzelania do wilka. Myśliwym odebrałbym zresztą prawo do ich działalności. Redukcji zwierząt powinni dokonywać etatowi specjaliści, a nie prawnik czy rolnik z jakiegoś koła łowieckiego, który częstokroć zaprawiony czymś na odwagę nie jest w stanie odróżnić np. dzika od żubra. Rolę myśliwych powinny spełniać drapieżniki. Owszem ekosystem został rozregulowany, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby nad jego regulacją czuwały wyłącznie osoby uprawnione, które nie będą amatorami trofeów i dziczyzny. Poza tym duży potencjał stanowią lasy na zachód od Wisły.

A czy znam wilki, ofiary ludzi? "Poznałem" tylko jednego, wilka Kazana. Zajmowałem się Kazanem przez pewien czas, kiedy jeszcze w liceum zostałem przyjęty, jako wolontariusz do Białowieskiego Parku Narodowego i pomieszkiwałem w "pokazówce", tuż przy zagrodzie z żubroniami. Kazan był zabrany od matki, wykradziony jej, i sprzedany jako pies. Po pewnym czasie okazało się, że psem na pewno nie jest, ale jego krewnym. Ostatecznie trafił do Rezerwatu Pokazowego, skąd, w okresie mojej woluntarystycznej pracy, został wykradziony... ale to już zupełnie inna historia.